Korip. Miasto Gniewu. Tam przyszedłem na świat, tam spędziłem pierwsze lata swego życia. Dziś gniew Korip pod żelaznymi rządami thanatu wrze delikatnie i w kontrolowany sposób. Cesarscy generałowie poświęcają sporo uwagi temu, by nadmiar pary odprowadzić gdzieś dalej... najlepiej poza granice Krumshu. Jednak chwila nieuwagi ze strony władzy i Korip może wybuchnąć... bo na pewno chce wybuchnąć. Żyłem tam...wiem...
Matka. Zawdzięczam jej wszystko, choć kiedy jeszcze żyła, nienawidziłem jej. Ojca nie było. Generał w służbie Thana. Od niego dostałem jedynie nazwisko... które, jak się okazało później, było cennym darem.
Najbardziej dziękuje matce, że potrafiła bić. Jak mało kto. Ludzie, ze swoim pełnym hipokryzji podejściem do wychowania dzieci, pomyślą pewnie, że jestem skrzywdzony, wymagaliby żebym miał żal. O nie! Orczego dziecka nie da się wychować bez bicia i nie mówię tu o klapsie za wylanie owsianki. Tak już jesteśmy skonstruowani – dojrzewamy szybciej, ale intensywniej... a na pewno z mniejszym namaszczeniem, szczególnie niż elfy.
Od tego to się chyba zaczęło. Młodzieńczy bunt jest u nas, orków nie anomalią a regułą, choć przybiera różne formy. U mnie przebiegał łagodnie. Ucieczka z domu (znów, nic nadzwyczajnego), praca w Kanionie albo włóczęga po ulicach Żelaznego Czerepu. Niewiele zabrakło żeby wszystko poszło gładko. Ale żar tlił się cały czas, gdzieś głęboko w żołądku i czekał na swój czas. A ten nadszedł rychło, kiedy tropiąc zwierzynę na Ponurym Pustkowiu pierwszy raz trafiłem na mur zaporowy otaczający Ult Ashman.
To było niesamowite uczucie. Wiedzieć, że Tam, niemal na wyciągnięcie ręki, jest coś, czego nie widział niemal nikt z żyjących. Sforsowanie muru łatwe nie było, ale w końcu znalazłem się Po Drugiej Stronie. Co prawda wyglądała ona w tym miejscu dokładnie tak samo jak Pierwsza Strona, ale przecież nie to się liczyło.
Zaczęło się liczyć po paru godzinach marszu. Nigdzie wody, brak jakiejkolwiek sensownej roślinności, a co najgorsze nic ciekawego. Byłem rozdrażniony i znudzony, a swojej uwagi nie mogłem przykuć do czegokolwiek poza typowymi zajęciami marszowymi. Wypatrywałem jakiejkolwiek nowości, do tego stopnia, że doskonale pamiętam muchę.
Była ogromna. Znaczy nie była to ogromna mucha, osobny gatunek żyjący bogowie wiedzą gdzie, ale zwykła mucha, taka co na gównie siada. Ale jak na zwykłą, była potężna. Lot miała dziwny, całkiem po prostej... jakby wybierała się w daleką podróż i zmierzała do celu po z góry wytyczonej trasie. W pewnym momencie odbiła jednak w moim kierunku. Zauważyła mnie? A może roztaczałem aż tak intensywną woń, choć było to mało prawdopodobne... na wyprawy łowieckie zwykłem się dokładnie maskować... zapach również. Mucha usiadła mi na ramieniu i użarła w rękę. Byłem w szoku. Wiedziałem, że zwykła mucha nie powinna tego zrobić. Chciałem ją pacnąć, ale była szybsza. Zrobiła jeszcze jedno okrążenie nad moją głową, po czym prosto jak strzała pomknęła na północny zachód.
Kolejne dwie godziny marszu pozbawiły mnie ochoty na cokolwiek. Na dodatek dostałem chyba udaru. Zbliżała się noc, głowa pękała, krok stawał się coraz mniej pewny. Znalazłem miejsce na nocleg, owinąłem się w koc i usnąłem. Sen miałem niespokojny, przebudzenie jeszcze gorsze. Światło słońca, stojącego już zdecydowanie za wysoko, raziło bardziej niż zwykle. Suchy prowiant nie chciał przechodzić przez opuchnięte gardło. Niemniej postanowiłem brnąć dalej i nagrodzony za tę decyzję zostałem dość szybko.
Zobaczyłem go jeszcze na linii horyzontu. Biegł mniej więcej w moim kierunku., nadzwyczaj szybko jak na człowieka. Człowieka? Skąd ludź wziął się tu, w samym środku pustkowia w sercu Krumshu? Cóż, nie dane mi było nawet o to spytać. On też mnie dostrzegł. Z dzikim wyciem skierował się w moją stronę, jeszcze przyspieszając. W ręku dzierżył długi, tępy nóż.
Nie było z nim wielkiego problemu. Musiał biec resztka sił. Był straszliwie wychudzony. Unieruchomiłem go, próbowałem zadawać pytania, ale nawet wtedy tylko kąsał i kopał. Twarz miał wygiętą nienaturalnym grymasem. Nie znam się dobrze na ludziach, ale chyba cierpiał. Skróciłem mu męki skręcając kark.
Zanim dzień dobiegł ku końcowi, zrobiło się źle. Głowa nie dawała spokoju. W ustach paliło w kiszkach skręcało. Kończyła się woda w manierce, a ja nie mogłem podjąć decyzji o powrocie.... lazłem dalej. Potem zacząłem truchtać... potem biec... gdzie? Byle przed siebie. Ruch uśmierzał ból. Z nocy pamiętam tylko obrazy. Czerwień... czy to krew?... jakieś ognie... namioty?... zwłoki ułożone w stos... krasnoludy, niziołki? Tu?! Jakiś budynek, do połowy zakopany w ziemi. Wrota. Wnętrze. Przebudzenie. Walka. Sen...
Podobno do siebie dochodziłem trzy doby. Podobno nie umarłem tylko dzięki specyficznej odporności mojego organizmu. Grunt, że żyłem i byłem zdrów, choć zaczynałem tego żałować. Kiedy już mogłem jako tako usiedzieć, zaczęły się przesłuchania. Sadzali mnie pośrodku sporej sali, na krześle, w ciemnościach i swoimi metodami „przekonywali” do mówienia. Pytania padały ze wszystkich stron. Czasem myślałem że to sen. Czasem chyba faktycznie zasypiałem.
Uratowało mnie nazwisko, jedyny dar od ojca. Musiał być tu kimś znanym. Póki, jak się dowiedziałem, nie zmarł. Ale nazwisko w magiczny sposób uratowało mi życie. Wyleczyli mnie, choć trzymali jak więźnia. Nie mogłem ruszać się z ciasnego pokoju. Potem przewieźli gdzieś, z workiem na głowie, prowadzili, posadzili, zdjęli wór.
Rozmawiał ze mną starszy ork. Ważny był. Nazywał się Orghrad.
- Głupi jesteś... ale masz szczęście.
Milczałem.
- Niewiele dzieliło cię od śmierci. Gdybyś był nieco mniej odporny. Albo zaraził się inną chorobą. Albo nie nazywał Stalowa Pięść... ale żyjesz. Nie sądź jednak, że tylko dzięki tym rzeczom. Przyjrzeliśmy się tobie. Masz pewne cenne dla nas cechy. Potraktuj to jako drugą szansę. I pamiętaj, że tę szansę dała ci armia thanatu. - Rozumiem, że teraz będę musiał to jakoś odpracować? – mruknąłem.
- Ha, może jednak nie jesteś aż tak bezdennie głupi. Zgadza się. Ale z pewnych względów zadanie to będzie specjalne. Sądzę, że zgodziłbyś się nawet, gdybyś nie miał wobec nas długu wdzięczności...
Trzy miesiące później stanąłem przed wejściem do starej kopalni rudy usytuowanej na wschodnim stoku Szarych Grani. Miejsce zostało podobno wybrane przez strategów armii. Kopalnia wyglądała na zrujnowaną, ale doskonale wiedziałem, że od kilku miesięcy inżynierowie pracowali nad jej uruchomieniem... z powodzeniem, wejście miało stanowić kamuflaż. Nieopodal stanęła również niewielka wartownia. Nic specjalnego. Jedna wieża, kawałek zbocza otoczony palisadą, kilka budynków, urwisko. Sama wartownia miała być również przykrywką. Wewnątrz nie miało się znaleźć nic specjalnie cennego, jedynie koszary. Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość umieszczone zostało pod ziemią, w starych tunelach kopalni. Wokół kręciło się trochę ludzi, kilku krasnoludów, paru orków... przedstawicieli innych ras także. Część z nich była robotnikami, część wojownikami. Każdy był elementem machiny.
Kilka chwil wcześniej młody oficer, którego imienia poznać nie mogłem, eskortujący mnie dotąd, przystanął u wylotu dolinki. Z tego miejsca roztaczał się widok na wszystkie zabudowania. Było dość cicho, moja nowa siedziba była na razie niemal niezamieszkana.
- Zostawiam to na twoim czerepie, Stalowa Pięść. Pamiętaj, żeby doumieć się w tutejszym prawie. Nie chcemy przeca żeby Projekt rypnął się za szybko. Raport za półrok, ale wiesz... ktoś bydzie tu wcześniej, jak nawalisz. Udanych łowów.
Oficer skinął na swoją eskortę i odwrócił na pięcie. Chwilę później zniknęli za granią. Stałem jeszcze chwilę obserwując dolinę, po czym niespiesznie ruszyłem w dół. Zapowiadał się pracowity miesiąc... jeśli nie rok.
_________________
NIE ŻYJĘ!!! life feeds on life feeds on life feeds on life feeds on...
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum