Szpital dla umysłowo chorych imienia I. M. Becyla, słynnego gnoma który jako pierwszy odkrył że choroby psychiczne jednak nie pochodzą od sił nieczystych. Nikt jednak nie wie, że każdy może się pomylić. Wnętrze budynku jest dosyć skromne, wszak obłąkańcom nie jest potrzebny żaden przepych czy luksus. Jednakże kremowo-białe ściany nie noszą śladów żadnego zabrudzenia. Obecnie pacjenci nie przebywali w swoich celach, mieli teraz czas wolny na różne, normalne i mniej normalne zajęcia. Oczywiści nie każdy mógł z tego skorzystać, zwłaszcza ci co muszą być pilnowani dzień i noc. Młody uzdrowiciel Deriusz westchnął cicho, otwierając drzwi do celi jednego z najtrudniejszych pacjentów. Był tu pierwszy raz, ale słyszał pogłoski o tym wybitnie niebezpiecznym pacjencie. Nagle poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu.
- Co ty tu robisz młodzieńcze? – był to starszy uzdrowiciel, weteran tego przybytku. Harantus Meer, jedyny półelf pracujący tutaj. Spojrzał na młodzieńca surowo, gdy tylko ten się odwrócił.
- Kazali mi się nim zająć. W dodatku piszę pracę naukową proszę pana. Na temat chorób psychicznych wywołanych siłami nieczystymi – jego ton był rzeczowy
- Ach...to ty nie wiesz że on jest bardzo groźny? To wydziedziczony syn waszego...hm...naszego króla. Był niegdyś paladynem zakonu Srebrnej Włóczni, ale zwyczajnie oszalał. Mówią że sam diabeł go opętał, lecz jak to mówił gnom Becyl, to zwykła bujda.
- Kłamstwo... – zdołał wyszeptać
- Co powiedziałeś? Nie kwestionuj jego mądrości, gdyż można w taki sposób łatwo podpaść. Zajmij się nim, byle szybko...
- Co on tam ściska? – zapytał Deriusz, zerknąwszy na księcia leżącego w kącie pomieszczenia na jednoosobowej pryczy – to księga aby?
- Owszem. Pełna jego obłąkańczych i bełkotliwych zapisków. Nie radzę tam zaglądać, bo i tak tego nie zrozumiesz...
Starszy uzdrowiciel obrócił się na pięcie i ruszył korytarzem do swojego gabinetu. Deriusz nie wiedział co ma o tym myśleć. Wzruszył po chwili ramionami. Pewnie kolejny umysłowo chory któremu zdarza się udławić własnymi fekaliami, albo który lubi ozdabiać ściany kocimi wnętrznościami. Przystanął obok pacjenta, ot kolejny umysłowo chory. Spojrzawszy na niego byłby skłonny stwierdzić, że patrzy na zwykłego podstarzałego człowieka, gdyby nie informacje zawarte w historii choroby.. Włosy niegdyś jasne, gdzieniegdzie przerzedzone teraz straciły kolor.
- Uciekaj stąd. Ty...nie...zasłużyłeś jeszcze na to... – wydusił z siebie książę.
- Słucham? – spytał się uprzejmie. Nie traktował tych słów poważnie.
- Odejdź...to twoja...ostatnia...szansa. Tu...-wskazał na książkę – dowiesz się wszystkiego...
Uzdrowiciel ponownie wzruszył ramionami. Sięgnął po książkę i otworzył. Starszy uzdrowiciel miał rację. Zwykły bełkot, bazgroły, dziwne rysunki. Ze znudzeniem przeglądał karki. Nagle zauważył równe, normalne pismo, jednakże do góry nogami. Obróciwszy książkę zdał sobie sprawę to musiał być kiedyś pamiętnik tego księcia. Przewrócił na pierwszą stronę, tutaj raczej nie wyglądało to na bełkot szaleńca. Zamknął, jak się okazało, dziennik i schował go w swych szatach. W swym domu go przeanalizuje. Musiał teraz wrócić do swych zajęć.
Młody Deriusz siedział właśnie na swoim łóżku. Cóż, mieszkanie na strychu starego domu nie jest najwygodniejsze, ale za to tanie. Nie ma to jak gówniarskie zachowanie młodych uzdrowicieli co uciekają na północ za lepszym zarobkiem. Ale nie dbał o to. Mógłby nawet całymi dniami leczyć ludzi, liczy się powołanie. Otworzył pożyczony dziennik na pierwszej stronie i zaczął czytać.
„Nazywam się Roben Khalath, z rodu Khalath. Jeśli to czytasz, znaczy pewnie że nie żyję albo stało mi się coś gorszego. Wiem, że jest za późno na jakiekolwiek rozgrzeszenie, ale żałuję tego co zrobiłem w życiu, plamiąc tym honor rodu, zakonu, oraz państwa. Przeczytaj moje ostatnie słowa dokładnie, przyjacielu, gdyż nie tylko twoje życie jest zagrożone. Zaczęło się to wszystko pewnego słonecznego dnia w zakonie Srebrnej Włóczni...”
Pewnego słonecznego dnia w zakonie Srebrnej Włóczni jak zwykle niewiele się działo. Ot, kilku kupców przyjechało po pomoc paladynów, gdyż jakimś cudem stracili cały majątek. Jakby błogosławieństwo miało im pomóc przed własną chciwością i oszustwami. Dziedziniec jak zwykle zadbany, pełen krzaków białych róż oraz jabłoni, był pełen giermków, żebraków oraz pomniejszego, tak zwanego tałatajstwa. Palatyn zakonu spoglądał na dziedziniec ze znudzeniem malującym się na twarzy. Jak zwykle ubrany był w posrebrzaną pełną zbroję płytową na której widniał symbol zakonu. Srebrna Włócznia, broń powstrzymująca niewiernych, diabły, demony oraz poborców podatków od zagarnięcia niebagatelnego bogactwa palatynatu. Melkhor zdjął swój hełm, poprawił swoje niemalże białe włosy. Cóż, nie zawsze człowiek jest jak wino, im starszy tym znaczniejszy. Palatyn zawsze lubił zachowywać pozory. Ot potężny wojownik, zawsze gotowy do walki. Każdy się na to nabierał, nawet on sam. Gdyby mógł, rzuciłby rynsztunek w cholerę, przyniósł gorzałkę i począł zalewać się w trupa.
Palatyn westchnął ponownie. Taki piękny dzień, a tak się musi spieprzyć.
- Wzywałeś mnie, o Najczcigodniejszy? – z zamyślenia wyrwał go głos. Odwrócił się do rozmówcy. Ujrzał równie starego jak on jegomościa, także w pełnej zbroi. Zaiste, każdy uwielbia zachowywać pozory. A może jednak nie?
- Ach, witaj przyjacielu. Mam do ciebie sprawę nie cierpiącą zwłoki... – gestem wskazał na bogato zdobione wysokie krzesło. Rycerz zakonu usiadł na nim...
- Co tylko rozkażesz, o Najczcigo...
Palatyn uciszył go gestem ręki.
- Niedawno dostałem informację od pewnego kapłana. Nie przedstawił się nawet, nic o nim nie wiem. Wiem natomiast że znaleźli w archiwach pewną księgę, jakoby przeklętą. Mamy się nią zająć, bo oni obawiają się klątwy diabła. To twoja robota teraz.
- Zrobię co każesz ,panie. Wyruszę bez zwłoki! – rzekł, wstając z krzesła.
- Nie, nie, nie...mylisz się. Dla ciebie mam inną robotę. Przydziel to zadanie jednemu z naszych najlepszych rycerzy. Nie, chcę by tym się zajął ktoś...hm...ktoś...o! Ktoś taki jak on.-
Gestem przywołał do siebie rycerza, drugą ręką wskazując na pewnego człowieka odzianego w zbroję zakonu.- Roben Khalath, książę i najmłodszy rycerz zakonu Srebrnej Włóczni. Wymachiwał właśnie swym długim mieczem, ścinając nim kilka białych róż, podśpiewując pewną obelżywą piosenkę. Książę był niezwykle przystojnym, dobrze zbudowanym młodym człowiekiem.O umyśle piętnastoletniego gówniarza... Niektórzy piętnastoletni gówniarze uznają to za obelgę, ale kto by ich tam słuchał. Książe o długich, niemalże złotych włosach i lekko wydatnym podbródku splunął pod nogi miejscowego żebraka.
- A idźże stąd dziadzie spróchniały! Nie zaśmiecaj dziedzińca swoją obecnością!
- Ależ...panie...głodny jestem. Nie pozwólcie umrzeć z głodu panie.
- Odejdź dziadu! – krzyknął na starca. Wolał nie używać powiedzenia swego ojca, podobnego lecz bardziej obelżywego. Jeszcze by znów go w politykę wpakowali.
Palatyn odwrócił się od okna i spojrzał na rycerza.
- Nie, jego nie bierz. To zakała tego miejsca. Ale gdybyśmy go wyrzucili, król dobrałby się do naszej skóry. Owszem, liczy się z naszym zdaniem. Ale to jego najstarszy syn, jego następca. No, idź już przyjacielu. Zajmij się tą sprawą i przynieś księgę.
- Niezwłocznie, panie... – rzekł rycerz, ukłoniwszy się. Wyszedł z pomieszczenia i ruszył na dziedziniec.
- Znaleźć najlepszego rycerza – mamrotał pod nosem rycerz – już ja mu dam najlepszego. To ja jestem najlepszy! To mój ród jest złożony z największej ilości paladynów w tym państwie. To ja powinienem rządzić. O nie, nie pozwolę sobie w kaszę dmuchać. Pewnego dnia zajmę jego miejsce...
Podszedł do księcia który właśnie zajmował się podkradaniem dorodnych jabłek. Tak, jakby wciąż miał mniej niż piętnaście lat. A może tak jest? Choroby psychiczne mogą dotknąć każdego.
- Witajcie, książę... – powitał go skinięciem głowy – szukałem was
- Ależ witajcie. Znów Palatyn mnie wzywa? To nie ja uciąłem ogon kotu.
- Nie, to nie w twej sprawie. W uznaniu twych zasług zostało przydzielone tobie ważne zadanie. Jeśli je wykonasz, staniesz u boku Palatyna. A może..kto wie...zajmiesz kiedy jego miejsce?
Książe uśmiechnął się mimowolnie. Własny zakon? Ha, mógłby zdobyć wielką władzę. Sporo czasu potrwa zanim przejmie tron po ojcu.
- Zgadzam się. Co mam zrobić?
- Uuuch, ależ plucha. Zaraz zardzewieję, cholera!
Książe szczelniej owinął się płaszczem. Podróż w pełnej zbroi to chyba największy masochizm zakonu. Ważne że chociaż koń był hardy. Od godziny deszcz lał się niczym z cebra. Roben uradował się, widząc wreszcie świątynię.
- Palatynie, przybywa twój następca... – rzekł sam do siebie.
Świątynia wyglądała na opuszczoną. Mury były niemal całkowicie zniszczone obrośnięte zielskiem. Gdy książę zakołatał do drzwi, zastanawiał się czy nie zniszczy całkowicie spróchniałego drewna. Usłyszał nagle dziwny śmiech. Pierwszy raz coś takiego słyszał. Tak jakby śmiejący się był niespełna na umyśle, szalony, upiorny. Nagle coś go uderzyło w głowę. Krzyknął z bólu i odskoczył w tył. Nagi szkielet spuszczony na linie szczerzył się do niego zepsutymi zębiskami. Musiał długo już tu wisieć. Nagle drzwi otworzyły się ze złowieszczym skrzypieniem. Dlaczego jak się człowiek boi, każde drzwi muszą tak przeraźliwie skrzypieć? Książe wyciągnął swój miecz.
- Nie zrobię ci krzywdy cny rycerzu – to był głos starej kobiety.
Roben spojrzał na kapłankę, której sylwetka wyłoniła się z ciemnego wnętrza świątyni. Od kiedy kobiety bawią się w straszenie ludzi? Wzruszył tylko ramionami i schował swój miecz.
- Przychodzę z zakonu Srebrnej Włóczni. Mówiono mi że kapłan potrzebuje pomocy z jakąś siłą nieczystą. Daj mi schronienie kobieto – po czym szybko dodał – proszę...
Kapłanka zmierzyła gościa niemiłym wzrokiem. Za kogo ten młokos się uważa? Otworzyła szerzej drzwi. Książe z ulgą wszedł do środka, zostawiając wierzchowca na deszczu. Może nie było w środku cieplej, acz miło jest jak woda przestaje spływać na głowę.
- Gdzie jest ta księga, kapłanko? Chcę wykonać swoje zadanie.
- Nie ma jej tutaj – rzekła słabym głosem – zabrał go wielebny Tracyt. Moce demona były zbyt silne dla niego. Mnie na szczęście oszczędził. Wracaj do domu młodzieńcze, to zbyt trudna misja dla ciebie.
Zbyt trudna? O nie, tego już za wiele. Zmókł do suchej nitki, księgi nie ma i jeszcze musi się uganiać za jakimś starcem. Ale czego się nie robi dla awansu.
- Gdzie znajdę tego kapłana?
Książe siedział przy ognisku, na pewnej polanie. Jeszcze jakie pół dnia drogi do odległych ruin. Po raz kolejny otworzył swą pustą książkę, zanurzył pióro w kałamarzu. Znów nie wiedział co ma napisać. Jego życie było pasmem nieszczęść, po cholerę będzie o nich pisać? Ojciec mawiał że prowadzenie dziennika może uratować komuś życie, niekoniecznie swoje. Co za stek bzdur! Odłożył nadal czystą księgę, schował pióro i kałamarz do sakwy. Co za parszywe miejsce. Nagle usłyszał śmiech, ten sam co słyszał wcześniej, w świątyni. Jakaś sylwetka zamajaczyła daleko od niego, na wprost. To jeleń? Koń? Jakieś dziwne, zielone światło rozbłysło w oddali, ukazując tajemniczego stwora. Nie był to koń, ani tym bardziej jeleń. Czarnej maści jednorożec, z jeszcze czarniejszym rogiem na czole patrzył na paladyna czerwonymi ślepiami. Szkarłatne pęciny zalśniły zielonym ogniem. Kilkukrotnie grzebnął kopytem w podłożu niczym rozjuszony byk i zaszarżował na niego. Książę nieporadnie wstawał, niemalże sparaliżowany strachem. Już sobie wyobrażał jak siedmiocalowy róg wbija mu się w żebra, jak zostaje wrzucony w ognisko. Lecz to się nie stało. Zasłoniwszy się rękami, nie poczuł nic. Spojrzał po chwili na polanę. Żadnego zielonego światła, nie było ani śladu demonicznego jednorożca. Zmęczenie naprawdę może dać się we znaki, pomyślał. Rozejrzał się za koniem. Szlag, on też to widział? Wierzchowiec był martwy. Ze strachu? Możliwe.
Nastał poranek. Książe już niemal zapomniał o nocnym incydencie przy ognisku. Przeklinał teraz tchórzliwą chabetę. Co za głupie zwierzę, które zdechło na widok jakiejś iluzji. Przeklinał konia w duchu. Miał nadzieję że gdziekolwiek teraz jest, cierpi straszliwe katusze. Ile trzeba zrobić by przejąć zakon? Sam musiał nieść sakwę, szlag! Teraz już nie czuł strachu, tylko złość.
Ruiny jak to ruiny. Kilka kamieni, posąg zapomnianego boga. Tak jak każde. Lecz nie w każdych leży skulony człowiek recytujący coś z księgi. W dodatku w poszarpanych szatach, z błędnym wzrokiem oraz z drżącymi od chłodu rękoma. A może...ze strachu?
- Ikhantixie, powstań z popiołów by śmiertelnicy bali się ciebie i swoich grzechów. Powstań, minęło już dziesięć lat, czas krwawej pożogi! Czas krwawej pełni!
Wielebny powtarzał w kółko te same słowa. Była już noc, niebo całkowicie zachmurzone. Palatyn znów przeklął strachliwą chabetę, mógł być wcześniej. Podszedł cicho do kapłana. Odwrócił go do siebie, lecz ten miał błędny wzrok, jakby nieobecny.
- Powstań Ikhantixie... – zdołał tylko wyszeptać. Stracił przytomność.
Czerwone światło spłynęło na wielebnego. Książę spojrzał w górę. Księżyc miał kolor krwi. Dziwna anomalia, pomyślał. Usłyszał nagle rżenie konia, bardzo osobliwe rżenie. Znowu on. Czarny jednorożec. A obok niego...szlag! Duch jego strachliwej, niewiernej chabety! Jednak istnieje życie pozagrobowe. Wzdrygnął się na myśl, by przez wieczność podróżować z jednorożcem którego się obawiał. Wyciągnął miecz.
„Dokończ rytuał!” usłyszał w swej głowie. „Dokończ go, a zostaniesz nagrodzony. To tylko mój obraz, nie jestem w pełni swych sił”.
- Chyba żartujesz! – prychnął wściekle.
„Nie wiesz czym ryzykujesz. Zginiesz, a ja i tak powrócę. Prędzej, czy później.
- Ta księga to własność zakonu! Odejdź potworze! – krzyknął i złożył swe ręce w kapłański znak. Choć nie lubił treningu, to jednak coś zapamiętał. Wyszeptał egzorcyzm. Gdy otworzył ponownie oczy, zielone światło znowu zniknęło niespodziewanie. Tak łatwo mu poszło? Poczuł niepokój. Dziwne, dlaczego teraz mu się przypomniało jak obrzucił obelgami tego żebraka? I jak niszczył bezcenne róże, odmówił pomocy wielu bliźnim? Potrząsnął głową. Cholera, może nie powinien...? Szlag, czas wracać do zakonu.
Już nic nie przeszkodziło mu w powrocie do zakonu. Pochował wcześniej wielebnego, kolejną ofiarę tej iluzji. Znowu na postoju nie potrafił zapełnić swojego dziennika. Bo i po co? Stanął właśnie przed swymi przełożonymi, zadanie wykonane.
- Bardzo dobrze rycerzu, możesz odejść – rzekł do księcia Palatyn, odebrawszy księgę.
- „Możesz odejść”? – parsknął – tylko tyle? A gdzie profity? Gdzie awans?
Palatyn tylko się zaśmiał. Takiego żartu jeszcze nie słyszał.
- Ciesz się że nie skończyłeś jak rycerz Berdin, co cię wysłał na tę misję. Oćwiczony u słupa, tydzień o chlebie i wodzie. Ciesz się że wszystko dobrze się skończyło.
- Nic się dobrze nie skończyło! Mój koń i wielebny zginęli na widok demona co pragnie tej księgi! Musisz to zniszczyć Palatynie, inaczej to się źle skończy!
Demon? Księga demona? O czym on plecie? Otworzył księgę na pierwszej stronie. Jakiś dziwny język. Będzie ją musiał dokładnie przestudiować. Odwrócił się i poszedł do swych komnat, pozostawiając paladyna z mętlikiem w głowie.
„...i tak się to wszystko kończy. Siedzę teraz obok stygnącego trupa Palatyna. Tak, zabiłem go, gdy przywoływał tej nocy demona. Jeśli to czytasz, musisz się przygotować do starcia. Księgę ktoś ukradł, nie wiem kto. Słyszę kroki. Tętent? I...rżenie...”
Uzdrowiciel skończył czytać. Pozostałe zapiski są nowsze, pewnie jak książę oszalał. A może został opętany przez diabła? Starał się przypomnieć kiedy został przyniesiony ten pacjent. Jakieś...tak...dziesięć lat temu. Szlag! Cholera, muszę przestać powtarzać „szlag”. Wybiegł ze stancji, ściskając dziennik, miał mało czasu.
Dziedziniec szpitala był pusty. To normalne o tej porze. Ciemne niebo było mocno zachmurzone. Uzdrowiciel zauważył jednak kawałek czerwonego światła. Czyżby krwawa pełnia? Miał mało czasu. Otworzył zapasowymi kluczami główne drzwi. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Czuł odór krwi, spotkał się już z tym wcześniej. Na wojnie, w szpitalu polowym. Pobiegł do sali księcia, w głowie miał najczarniejsze myśli. Wparował do celi, poczuł smród śmierci. Położył dłoń na ciele pacjenta. Było jeszcze ciepłe, przed chwilą wyzionął ducha.
- Zabiłeś go! – usłyszał ostro brzmiący głos.
Młody uzdrowiciel odwrócił się. Półelf wyglądał jeszcze starzej niż przedtem. Dziwna, szkarłatna poświata spowijała jego sylwetkę.
- Zabiłeś nowe wcielenie Pana. Musisz za to zginąć!
- A...ale ja nic... – zdołał tylko wykrztusić.
Starszy uzdrowiciel unosił powoli dłoń. Czerwona kula energii tworzyła się pomiędzy jego palcami. Deriusz rozejrzał się za ostrym narzędziem. Szlag, tylko nocnik. Cisnął nim w opętańca. Uzdrowiciel zaskowyczał, lądując twardo na posadzce. Poświata zniknęła. Opadło jednak coś jeszcze. Księga, oprawiona w czarny, tajemniczy materiał. Jakby skóra ludzka zamoczona w czarnym barwniku. Deriusz położył dłoń na przełożonym. Martwy? Dziwne...
„Dlaczego boisz się swych grzechów, śmiertelniku?”, usłyszał w umyśle. Odwrócił się, nikogo nie było żywego. „Dlaczego ona musiała umrzeć? Dlaczego pozwoliłeś matce by dała tobie pieniądze na naukę, a na jedzenie już nie starczało? Żałuj za grzechy, śmiertelniku. Przywołaj mnie....”
Deriusz widział wszystko przez mgłę. Otworzył księgę i począł czytać treść, głośno i wyraźnie. Czerwona poświata tym razem tworzyła się wokół niego. Diabeł to wcielone zło? Niekoniecznie. Gdy nie żałujesz za grzechy, samemu sobie szkodzisz. Tak brzmiały ostatnie słowa rytuału. A potem nastała ciemność...
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum