"Jeden mały krok dla człowieka, a jak wielki dla ludzkości" - te słowa Neila Amstronga, kiedy wylądował na Księżycu, na zawsze wyryły się w pamięci ludzkości. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielkie znaczenie jest w nich zawarte...
Astronauta, jak potem powiedział w jednym z wywiadów, próbował określić w tych wiekopomnych słowach nadzieję ludzkości na lepsze jutro. Dzisiaj, prawie tysiąc lat po wylądowaniu człowieka na srebrnym globie, słowa te ciągle dudnią mrocznym echem w uszach miliardów. Arogancja i pycha przepełniające cały nasz gatunek. Amstrong naprawdę myślał, że jednym dumnym zwrotem przekreśli całe wieki wojen, zdrad, zniszczenia i skrytobójczych zabójstw? Jakże się mylił...
Kiedy dwieście lat później ludzkość stanęła na czerwonej planecie, nikt już nie zadawał sobie trudu znalezienia odpowiednich słów dla chwili, w której człowiek pokonał kolejną barierę. Po prostu stanął na czerwonej ziemi i zdał krótki raport.
- Tutaj Havok 4. Jesteśmy na miejscu. Próbki gleby w tym sektorze zgodne z wcześniejszymi wynikami przysyłanymi przez sondy.
Pionier Capitolu, jednej z czterech władających obecnie Ziemią korporacji zakończył swoją tajną misję sukcesem. Jego zadaniem było ostateczne potwierdzenie, że gleba czerwonej planety nadaje się do przekształcenia w zdatną do życia. Ta wiekopomna chwila miała miejsce 14 sierpnia 2190 roku, licząc od daty urodzenia Chrystusa. Przez ten czas na Ziemi władzę przejęły korporacje, które każdy kamień, każde źdźbło trawy zdążyły podzielić między siebie. Anonimowy pionier cieszył się, że należy do tej najbardziej wyrozumiałej dla społeczeństwa korporacji, której łaska objawiała się między innymi tym, że złapany na gorącym uczynku przestępca mógł zadzwonić do rodziny i powiedzieć, że za chwile umrze...
Od kiedy ludziom na Ziemi zaczęło brakować miejsca, nawet po stopieniu i przystosowaniu do życia Antarktydy, korporacje nie ustawały w ciągłych pracach nad zasiedleniem kolejnych planet Układu Słonecznego. Jako pierwszy, ofiarą ludzkości padł Księżyc. Los naturalnego satelity Ziemi został przesądzony w momencie, kiedy odkryto na nim podziemne jeziora wody, którą łatwo da się rozszczepiać na wodór i tlen w reakcji zimnej fuzji. Pierwsze kolonie na Księżycu założył Capitol. Jednak inne korporacje nie dały za wygraną. Technologia stabilizatorów grawitacji bardzo szybko została wykradziona przez agentów Bauhausu, a potem Mishimy i Imperialu.
Całe dwieście lat wojen o kończące się surowce Ziemi spowodowało, że ojczysta planeta ludzi stała się już tylko toksycznym wysypiskiem tego, czego człowiek nie mógł już wykorzystać. Coraz częstsze mutacje, spadek zwartości tlenu w atmosferze, wreszcie niekontrolowana pogoda i brak jakichkolwiek środków do życia spowodowały, że ludzkość spojrzała w kosmos... Po co walczyć o ostatnie megatony złóż na Syberii, skoro na Marsie odkryto złoża miliony razy wydajniejsze?
Teraz, kiedy pierwszy człowiek potwierdził przydatność czerwonej planety, oczekujące na orbicie kolonie planetarne ruszyły do zmasowanego zasiedlania najbardziej podobnej do Ziemi planety.
Matka Ziemia okazała się nagle zbędna. Korporacje pozostawiły ją samej sobie wraz z garstką ludzi, którzy nie zostali wybrani jako koloniści.
Od chwili zasiedlenia Marsa, przez prawie tysiąclecie nie było żadnych wojen pomiędzy korporacjami, nie licząc drobnych, kilkumilionowych potyczek przy ustalaniu granic nowo zdobytych terenów. Przez ten czas, który potem został nazwany "Złotym Wiekiem" zasiedlono i przystosowano do życia inne planety Układu. Mishima wykopała olbrzymie kopalnie i całe setki kilometrów pod gorącą powierzchnią Merkurego, Imperial połączył kilkanaście największych asteroid orbitujących za Marsem. Największym jednak wyczynem było opracowanie przez Bauhaus technologii, która pozwoliła na przystosowanie genetycznie roślin i zwierząt mogących żyć na Wenus, planecie gdzie noce są dłuższe od lat.
Owocem pracy genetyków jest obecnie dżungla pokrywająca 99% planety. Olbrzymie, kilkudziesięciometrowe rośliny zostały doskonale przystosowane do wahań temperatury - od stałych 80*C w lecie do -40*C panujących w czasie trwającej 280 dni zimy.
W trakcie Złotego Wieku korporacje posiadały niemalże nieograniczoną wiedzę, a co za tym idzie, również władzę. Inżynierowie przekształcali atmosferę planety, kontrolowali pogodę panującą w danym rejonie, wreszcie budowali kopalnie blisko jądra planety, aby jak najlepiej wykorzystać jej surowce. Jednak pycha człowieka nie zna granic. Pod koniec Złotego Wieku odkryto dziesiątą planetę Układu Słoncznego - Neron, która wcześniej nie mogła zostać zauważona, że względu swój specyficzny skład pierwiastków, który uniemożliwiał jej wykrycie. Tym razem, jako pierwsi, na czarnej planecie wylądowali koloniści Imperialu.
Postępując zgodnie ze standardową procedurą rozpoczęli zdawanie raportu na temat planety. W chwilę potem na Neronie wylądowały pierwsze statki ze stabilizatorami grawitacji okazało się, że ostatni z nich, dziesiąty stabilizator natrafił na coś bardzo twardego, z czym nie było w stanie poradzić sobie jego diamentowe wiertło.
Koloniści przerwali pracę i wydobyli znalezisko. Okazała się nim nieznanego pochodzenia czarna tablica, w której wyryte były jakieś znaki. Do tej pory nie udało się ustalić, co stało się z kolonistami oraz całą flotą oczekującą na orbicie nowo odkrytej planety. Do bazy Imperialu na pasie Ganimedesa dotarł jedynie fragment raportu jednego z kolonistów:
- Jest to tablica z jakiegoś nieznanego człowiekowi metalu, którego nie rozpoznają żadne przyrządy analityczne. Koloru czarnego, z wyrytymi na niej znakami, przypominającymi trochę pismo runiczne, jednak nie udało nam się go odczytać. Przyciąga swym blaskiem, jakby prosi, żeby ją dotknąć...
W tym momencie w raporcie kolonisty następuje dłuższa przerwa, której nie udało się wyjaśnić. Oto kolejny fragment zapisu:
Przypomina kobietę. Ma czarne proste włosy i śniadą cerę. Jednak Jej oczy... Oczy nie posiadają źrenic, promieniują zielonym blaskiem. Podchodzi do mnie, opieram się ze wszystkich sił, jednak nie jestem w stanie nawet mrugnąć powieką! Zupełnie, jakbym był opętany jakąś piekielną mocą. O Jezusie Chrystusie! To wycie! Jakby stado wściekłych wilków! Pocałowała mnie...
Sądząc po fragmentach raportu, należy się liczyć z tym, że 72 statki kolonijne wraz z ponad milionem kolonistów zostały zniszczone. Jednak milion ofiar dla korporacji Imperial okazał się niewielką stratą w porównaniu z tym, co nastąpiło w ciągu kolejnego roku ziemskiego.
Wiele osób, zaczęło majaczyć na jawie. Najbardziej oświecone umysły tamtego okresu dostały ataków szaleństwa. W aktach amoku majaczyli o czarnej damie, która wraz z braćmi przyszła po ludzkość. Kiedy jeszcze byli w stanie mówić, często krzyczeli o piekielnych istotach, które przyszły wraz z czarną damą. Natomiast kiedy ich stan pogarszał się coraz bardziej, tak że własnymi rękami wydłubywali sobie oczy, chcąc uniknąć kolejnych wizji, ich usta coraz częściej zaczynały szeptać tylko dwa wyrazy:
Mroczna Dusza...
W chwilę potem nieszczęśnicy odgryzali sami sobie języki i umierali dławiąc się własną krwią.
Korporacje zaniepokojone coraz częstszymi przypadkami opętania próbowały badać to straszne zjawisko. Jednak nawet najnowsza technika nie pozwalała odkryć przyczyny takiego zachowania. Jedno było pewne. Na opętanie byli skazania jedynie ludzie o nieprzeciętnej inteligencji, lub mocno uduchowieni.
Dokładnie po roku od lądowania na Neronie, wizje opętanych ludzi spełniły się...
Satelita Bauhausu zauważył na północnej półkuli Wenus jakąś dziwną budowlę, która najwyraźniej powstała w czasie zaledwie trzech dni. W chwilę potem stracono łączność z satelitą. W kilka godzin później miasto Nowy Gratyzburg, leżące niecałe pięćdziesiąt kilometrów od tajemniczej budowli przestało istnieć. Korporacja Bauhaus, zaalarmowana o ataku na miasto, w ciągu dwóch godzin przysłała na miejsce ekspedycję ratunkową, jednak było już za późno - miasto liczące ponad dwieście milionów ludzi płonęło.
Oddziały 4 armii Książęcej Milicji Bauhausu nie znalazły ani jednego żyjącego człowieka. Całe miasto było martwe. Setki i tysiące tak mocno zmasakrowanych ciał, że nawet żołnierze zawodowych oddziałów zamykali co chwila oczy nie wierząc w to, co widzą.
Kiedy oddziały Milicji dotarły do centrum miasta, tajemniczy wróg objawił swoją obecność.
Zdawałoby się martwi mieszkańcy Gratyzburga jak na komendę zaczęli podnosić swe zimne już ciała i atakować żołnierzy. Oddziały Bauhausu znalazły się w potrzasku. Morale żołnierzy słabło z każdą chwilą, gdyż wiedzieli że strzelają do niedawnych mieszkańców... Z trudem, po prawie godzinnym ostrzale udało się opanować przynajmniej jeden sektor miasta. Żołnierze zobaczyli nić nadziei, że uda im się przeżyć. Nić jednak przerwała się bezpowrotnie w momencie, kiedy do ożywionych nieboszczyków dołączyli ich niedawni oprawcy. Całe hordy istot, które bardziej przypominały demony, niż ludzi. Pojawiły się wielkie, kilkunastometrowe bestie, które uzbrojone w broń palną nie miały najmniejszego problemu z pokonaniem lekkich oddziałów Milicji. Żołnierze stali się świadkami Apokalipsy. Jakby mało było widoku bestii rozszarpujących wszystkich na swojej drodze, tuż za nimi kroczyła Czarna Dama. Jej nadejście poprzedziło jakby zaćmienie Słońca, a w chwilę po zapanowaniu ciemności zapłonęła ziemia. Z masakry Gratyzburga ocalał tylko jeden Milicjant. Szósta Armia Bauhausu - Wenusjańscy Zwiadowcy, znalazła go wychudzonego, z wydłubanymi oczami i poucinanymi dłońmi. Kiedy Zwiadowcy go znaleźli, reagował krzykiem na każdy szmer, który usłyszał. Dopiero po podaniu mu morfiny, uspokoił się trochę i zaczął mówić...
To armia Legionu Ciemności została obudzona przy dotknięciu czarnej tablicy na Neronie. Dzisiaj dostąpiłem zaszczytu spojrzenia na ich wielką siłę! Lady Ylien pozwoliła mi żyć, abym mógł przekazać wam radosne wieści, że wraz ze swoimi braćmi Algerothem - Apostołem wojny, Semai&'yem - panem kłamstwa, Demnogonisem - mistrzem choroby i Muyawijhem - apostołem szaleństwa, przyszła pod wodzą Mrocznej Duszy, aby miłościwie nam panować...
Po tym monologu, ocalały Milicjant rzucił się z szaleństwem w oczach na najbliżej stojącego Zwiadowcę. Zginął ścięty mieczem.
Od chwili objawienia swej obecności, Legion Ciemności zbierał krwawe żniwo wśród wszystkich korporacji, na wszystkich zamieszkałych planetach. Algeroth kroczył na czele swych armii poprzez pustynne obszary Marsa. Ludność planety Merkury zdziesiątkowały niosące zarazę legiony Demnogonisa. Na Wenus żołnierze Bauhausu zabijali się w bratobójczej walce, opętani przez Semai'ya. Na pasie asteroidów należącym do Imperialu koloniści popęłniali masowe samobójstwa, nie mogąc znieść wizji i herezji, które dyktował Muyawijhe. Cały Układ pogrążył się w chaosie. Liczebność ludności z ponad 100 miliardów zmniejszyła się do zaledwie 20 - tu. Płonęły miasta, upadały kolejne fortece. Nie było wtedy armii, która byłaby w stanie przeciwstawić się hordom Niepokalanych Furii, Razydów, Pretoriańskich Behemotów i wielu innych stworów, które kroczyły na czele sił ciemności.
Po miesiącach ciągłej ucieczki i upadku całych cywilizacji pojawił się w końcu ktoś, kto miał szansę oprzeć się napastnikowi. Mówiono potem o nim, że sam Bóg spojrzał łaskawie na swych synów marnotrawnych i zesłał anioła zemsty na pomoc ludziom. Niewiadomo skąd przybył, jednak Capitol na 50% ustalił miejsce narodzin Domika. Było to główne miasto ziemskiego Księżyca, na który Legion jeszcze nie dotarł - Luna.
Dominik był człowiekiem wielkiej wiary. Jego moc i siła miały swe źródło w Biblii, o której ludzkość dawno zapomniała, a urzeczywistniały się w zdolnościach paranormalnych. Człowiek ten utworzył Bractwo, aby jego walczący w imię Boga wojownicy szerzyli wiarę i nadzieję w oddziałach wszystkich korporacji. Jako jedyny w historii, zjednoczył wszystkie armie, które pod jego dowództwem zaczęły odnosić pierwsze zwycięstwa. Ludzkość odzyskała wiarę. Powoli, metr po metrze zjednoczone armie wszystkich korporacji zaczęły odpierać wroga. Najpierw odzyskano pas asteroidów, rok później wyzwolony został Mars i Merkury. Na Wenus natomiast trwały najcięższe walki. Nikt nie potrafił wyjaśnić dlaczego Legion tak upodobał sobie tą planetę. Być może dlatego, że jako jedyna obracała się względem Słońca w odwrotnym kierunku, niż pozostałe.
Na Wenus Dominik osobiście kroczył na czele armii. Leczył siłą woli, uzdrawiał z ziarna herezji, odsyłał wizje szaleństwa. Pod koniec trzeciego roku wojny o Wenus ludzie ponownie zobaczyli Nowy Gratyzburg - miasto przemienione w ogromną cytadelę. Zamiast piętrzących się dumnie drapaczy chmur stały fabryki, w których tekroni ożywiali nowe ciała i faszerowali nekrotechnologią istoty z innych wymiarów, przyzwane aby służyć w armiach ciemności. Dominik, noszący już wtedy tytuł Kardynała Bractwa spojrzał na siedlisko zła i żegnając się przez pierś oraz zaciskając świętą księgę na piersi, ruszył odważnie naprzód, aby pokonać zło ostatecznie. Naprzeciw niego stanął Algeroth, najpotężniejszy z apostołów ciemności. Ich walka trwała wiele godzin. Człowiek wielkiej wiary zmagał się niestrudzenie z najpotężniejszym demonem piekieł. W końcu Kardynał zyskał przewagę i pokonał Algerotha, jednak nie udało mu się go zabić, a jedynie zmusić do ucieczki. To był koniec Pierwszej Wojny z Legionem, która zakończyła się ucieczką apostołów, ale też śmiertelną raną Kardynała, który mimo usilnych starań medyków zmarł trzy dni później.
W Układzie Słonecznym zapanował pokój, jednak piętno jakie zostawił po sobie Legion Ciemności, było wciąż odczuwalne. W wyniku naruszenia bramy między wymiarowej zachwiana została równowaga w kosmosie. Przestały działać skomplikowane urządzenia elektroniczne, żaden komputer ani sztuczna inteligencja nie były już godne zaufania. Podróże międzyplanetarne stały się bardzo niebezpieczne, nie można było ufać żadnym przyrządom nawigacyjnym, pozostały jedynie proste żyroskopy i standardowy napęd nuklearny. Podróż z planety na planetę wydłużyła się z kilku minut do kilku tygodni a czasem nawet miesięcy.
Przepadły stabilizatory pogody oraz wszystkie inne urządzenia, które posiadały choćby prosty dwuneuronowy mechanizm myślący. Cywilizacja, do której przyzwyczaił się człowiek przepadła bezpowrotnie.
Jednak naruszenie równowagi otworzyło również przejścia między pod i nad przestrzenią. Nie były one kontrolowane, jednak korporacje zaczęły notować przypadki wśród ludzi, którzy byli w stanie dokładnie przewidzieć pojawienie się i zniknięcie takich przejść. W miarę dalszych badań i obserwacji udało się dokonać przełomu w lotach międzyplanetarnych. Wyszkolono Nawigatorów, którzy gwarantowali szybki i bezpieczny przelot między planetami.
Kolejną pozostałością o Legionie było Bractwo - militarna organizacja, która tępiła każdy ślad mogący świadczyć o bytności Legionu. Bractwo nadzorowało każdy aspekt życia ludzkiego, od korporacji po indywidualną jednostkę. Po wielu latach ludzkość powstała z ruin. Wtedy też pojawiły się pierwsze spory pomiędzy korporacjami o wytyczenie nowych granic podległych terenów. W 47 roku Nowej Ery (od śmierci Kardynała Dominika) Capitol zaatakował na południowej pustyni Marsa oddziały Imperialu. Bauhaus, korzystając z sytuacji odbił spod panowania Mishimy Archipelag Graveton na planecie Wenus. Rozpoczęła się kolejna wojna między korporacjami. Wtedy też Legion objawił swoją obecność - na północnej półkuli Marsa w jedną noc pojawił się widoczny jedynie z orbity, olbrzymiej wielkości znak Algerotha – miecz przebijający półokrąg...
Powróciły stare żyrokompasy, wróciła stara technologia oparta na zwykłych układach scalonych, powróciła stara broń – miotacze ognia, karabiny maszynowe, działka plazmowe...
Oto nadszedł czas, kiedy Legion Ciemności powraca aby siać zniszczenie pośród skłóconych ze sobą korporacji... Oto nadchodzi czas KRONIK WOJNY!
_________________ Praca nauczyła mnie wielu rzeczy, między innymi tego że honor należy zostawić dla przyjaciół - wrogom strzelaj w plecy, bo inaczej oni cię zastrzelą...
Witam panowie. Jestem major O’Neil i mam zapoznać was z planami naszej następnej operacji.
Rosłej budowy człowiek w średnim wieku rozdał dowódcom oddziałów szczegółowe raporty dotyczące rozmieszczenia jednostek oraz przydzielonych zadań dowódcom poszczególnych plutonów, po czym ponownie podjął głos.
Jak widzicie, waszym zadaniem jest przejście przez Kanion McCoy’a, a głównym celem misji jest przedarcie się do bazy zaopatrzeniowej Imperialu, mieszczącej się w szerokiej dolinie na końcu kanionu i zinwigilowanie jej struktury oraz pozyskanie danych, co też za nową technologię nasi kochani sąsiedzi z takim zapałem testują w zdawałoby się, zwykłej bazie zaopatrzeniowej... Kiedy plutony Shacka i Dagavan. dotrą do środka i zdobędą interesujące nas informacje, ich zadaniem będzie utrzymanie przez 5 minut nadajnika laserowego w jednej pozycji, aby stacjonująca na oddalonych o 20 km wzgórzach 3 eskadra śmigłowców bojowych „Apacz” mogła przejąć namiary głównego budynku bazy zaopatrzeniowej i dokonać nalotu bombowego. Czas na ewakuację od chwili przejęcia danych przez 3 eskadrę – 30 minut. Jakieś pytania?
- 2 pluton Pustynnych Skorpionów, Kapitan Jehran Shack z zapytaniem panie majorze!
- Słucham Kapitanie.
- Nie mamy w planie wyszczególnionej drogi ewakuacji... Czy jest to po prostu błąd, czy mamy liczyć na własną intuicję?
- Nie jest to błąd. Plan zakłada, że wrócicie tą samą drogą, którą przyszliście. W czasie u... odwrotu wspierać was będzie kompania Wolnych Marines, której zadaniem jest okrążyć i obserwować bazę zaopatrzeniową w czasie, kiedy wy będziecie w środku. Jeszcze jakieś pytania?
- To wszystko panie majorze.[/i]
Po odprawie Jehran podszedł do Naobi Dagavan, kapitan 1 plutonu Pustynnych Skorpionów.
- Nao, mam dziwne przeczucia co tej misji...
- Eeee, jak zwykle kraczesz Jeh. A zresztą, nawet jeśli coś pójdzie nie tak, to mamy rozkazy do wypełnienia i tego nie zmienimy.
- Wiem, rozkaz to rozkaz. Jednak coś mi mówi, że musimy na siebie uważać... No cóż, bądźmy dobrej myśli i do jutra!
Po tych słowach, kapitan oddalił się do koszar, aby powiedzieć w misji swoim skorpionom. Naobi zresztą zrobiła tak samo.
Dzień później, godzina 5:00 czasu marsjańskiego.
Żołnierze po raz kolejny przeglądali swoje wyposażenie. Sprawdzali służbowe M50 z zamontowanymi tłumikami, przeglądali żyrokompasy, apteczki i plecaki z prowiantem. Wedłóg założenia, misja nie powinna trwać dłużej niż 4 godziny, jednak żaden z pustynnych skorpionów, zarówno w plutonie Shacka, jak i Dagavan nie lekceważył przeczuć kapitana. Żołnierze podświadomie przygotowywali się na ciężką misję.
W trakcie przelotu do Kanionu McCoya nie wydarzyło się nic, co mogłoby potwierdzić krakanie Jehrana, jednak żaden z żołnierzy, jak i sami dowódcy nie byli smutni z tego powodu. O godzinie 6:00 Śmigłowce desantowe „FireStone” wylądowały w wyznaczonym miejscu. Po 10 minutach dwa liczące po dwudziestu żołnierzy plutony rozlokowały się na wyznaczonych pozycjach.
Tutaj Shack. Za pięć minut cisza w eterze. Potem porozumiewamy się tylko za pomocą znaków i gestów. Pozostawać w zasięgu wzroku. To samo tyczy się plutonu Dagavan.
Oddziały bez słowa rozstawiły się w na wyznaczonych pozycjach. Po chwili zarówno Jehran, jak i Naobi dali znak zaciśniętą pięścią o rozpoczęciu misji. Dwa plutony ruszyły w milczeniu do przodu. Przed nimi, w odległości około kilometra rysowały się potężne budowle bazy zaopatrzeniowej Imperialu. Po 30 minutach strażnik piechoty stojący na warcie przy bramie bez najmniejszego odgłosu zsunął się po siatce, rażony prosto w czaszkę, pojedynczą kulą z wytłumionego M50. Skorpiony bez problemu przedarły się przez zewnętrzną infrastrukturę bazy. Pluton Skacka powoli zbliżał się do głównego wejścia budynków zaopatrzenia, podczas gdy Naobi wraz ze swymi podwładnymi okrążała niewielkie koszary, gdzie stacjonowały oddziały wrogiej piechoty. Szeregowcy Imperialu nie stanowiły żadnego zagrożenia dla dobrze wyszkolonych jednostek Capitolu. Nawet jeden żołnierz nie został ranny w trakcie likwidacji wroga. W trakcie włączenia alarmu na terenie bazy przez jakiegoś niedobitka, praktycznie nie miał już kto przyjść z odsieczą atakowanym.
Jehran na czele swojego plutonu szybko przeszukiwał pomieszczenia w których według planu miały być testowane nowe typy broni plazmowej.
Po godzinie penetracji, skorpiony znalazły jednak zamiast planów i próbnych wersji broni jedynie jakieś raporty dotyczące zaopatrzenia drugiej Armii Imperialu.
- Shack do Dagavan, masz coś ciekawego?
- Nic! Znowu wywiad dał dupy... Tutaj nic nie... O szlag! Jehran zaraz mi tutaj wybuchnie piekło! Dawaj wsparcie! Tylko migiem!
Jehran bez zbędnej zwłoki wydał rozkaz jak najszybszego dotarcia to koszar. W trakcie, kiedy jego pluton dawał z siebie wszystkie siły, aby pomimo trzydziestokilogramowego obciążenia ekwipunkiem bojowym cały czas biec truchtem, z budynków w których znajdował się pierwszy pluton zaczęły już dochodzić odgłosy strzelaniny...
Drugi pluton Skorpionów wpadł do zdawałoby się spacyfikowanych już koszar z impetem, ale też z zachowaniem ostrożności, jak na elitarne oddziały przystało. Jehran zobaczył w końcu Naobi, klęczącą za rogiem ściany i strzelającą do atakującego wroga... Kapitan skorpionów strzelała do nekromutantów Legionu Ciemności!
Jehran zbladł, zaskoczony widokiem wojowników, o których do tej pory czytał tylko w szkole na wykładach historii. Był jednak kapitanem skorpionów, jednostek wyszkolonych specjalnie do walki w pomieszczeniach i cichej eksterminacji wroga. Jego umysł błyskawicznie przystosował się do nietypowej sytuacji i zaczął wydawać polecenia ciału.
W trakcie strzelaniny obydwa oddziały skorpionów straciły jedną czwartą swoich żołnierzy.
– Przegrupować się! Oszczędzać amunicję i dawać mi Marksa na pierwszą linię. Migiem!
Marks był specjalistą drugiego plutonu, wyposażonym w Lekki Karabin Maszynowy M20. Po chwili dosłownie, Marks chroniony za osłoną ułożoną z martwych ciał osłaniał ogniem ciągłym wycofujący się pluton Dagavan. W dosyć szerokim korytarzu momentalnie pojawiła się szara chmura po spalonym prochu, unosząca się tuż pod sufitem. Ciągły odgłos szczekotu LKMu powoli ogłuszał żołnierzy. Jednak ta akcja przyniosła zamierzony efekt, bowiem legioniści przestali przesuwać się do przodu, a po chwili zaczęli się wycofywać za kolejny załom. Jehran zdecydował się na kontakt z dowództwem.
- Tu Kapian pierwszego plutonu Skorpionów. Nie znaleźliśmy żadnych planów nowej broni, za to znaleźliśmy coś zupełnie innego! Zostaliśmy zaatakowani przez Legion Ciemności! Powtarzam i nie robię sobie jaj. Mamy tutaj ożywieńców w liczbie kompanii i prawdopodobnie są kierowani przez coś mądrego, bo doskonale wiedzieli kiedy zaatakować!
- Tutaj major O’Neil. Jeżeli twój raport to rzeczywiście nie jest żart... Jak najszybciej prześlij namiar budynku „Apaczom” pamiętaj, że musisz utrzymać celownik przez pięć minut! A potem zwiewaj stamtąd pod osłonę Marines. Zrozumiano?
- Tak jest panie majorze!
Po zakończeniu łączności kapitan osobiście zaczął ustawiać celownik. Marks spokojnie odpierał nekromutantów... Przez cztery minuty...
Kiedy oddziały Capitolu były w trakcie przesyłania danych celu, Marks opadł bezwładnie. Ogień prowadzony z LKMu ucichł. Naobi spojrzała na martwego specjalistę. Ciałem wstrząsały jeszcze drgawki, natomiast wokół głowy żołnierza szybko poszerzała się plama krwi. Z naprzeciwka dobiegł ich uszu dziki jazgot triumfu... Jehran spojrzał szybko zza rogu.
Kiedy obrócił się z powrotem w stronę żołnierzy, jego twarz po raz drugi tego dnia była blada.
- Mamy dowódcę nekromutantów na karku! Z tego co pamiętam, jest to centurion Algerotha... Skie, ile czasu jeszcze nam potrzeba?
- Melduję panie kapitanie, że niecałe 20 sekund!
- Dobra, może uda nam się utrzymać pozycję, a potem zwiewamy!
Jednak 20 sekund, to bardzo długi okres w niektórych sytuacjach. Ożywieńcy prowadzeni przez swego dowódcę zaatakowali z ogromnym zacięciem. Kolejny żołnierze – Sten, Krann i Polack, polegli rażeni kulami, a Kornox zaczął panikować, że nic już nie ma sensu, bo i tak wszyscy tutaj zginą. Naobi zastosowała najstarszą i chyba najskuteczniejszą taktykę. Osobiście odcięła głowę spanikowanego żołnierza...
- Ktoś jeszcze ma ochotę się rozpłakać i utrudniać innym życie przez to? Nie? Tak myślałam, więc brać się w garść i wykonywać rozkazy, to wyjdziemy z tego żywi!
Celownik pikaniem oznajmił, że zakończył przesyłanie danych. Skorpiony jak na komendę ruszyły w stronę wyjścia z budynku. Ostrzeliwując jednocześnie atakujących ożywieńców, żołnierze wycofywali się powoli, zachowując jako takie morale. Pomimo 60% strat w oddziale, Shackowi udawało się utrzymać swoich podwładnych w ryzach i zmusić do wykonywania rozkazów. Szalejący centurion na szczęście dla nich coraz bardziej się oddalał, aż w końcu żołnierze stracili go z pola widzenia.
Kiedy w końcu Jehran i Naobi przekroczyli próg budynku, ich wspólne siły liczyły zaledwie czternastu członków, wliczając w to ich samych. Stracili specjalistę z LKMem, ale co gorsza, zginął również specjalista łączności, a wraz z nim sprzęt mogący nawiązać kontakt ze sztabem...
Naobi ściskając kurczowo swoje działko plazmowe spojrzała na Jehrana.
– I co teraz? Myślisz, że Marines są blisko? Jeśli mieli taką samą niespodziankę jak my, to szczerze w to wątpię...
- Daga, oni są naszą jedyną szansą na ratunek. Ważne, że udało nam się przekazać koordynaty celu dla „Apaczy”. Ruszajmy w końcu, bo i nas ustrzelą...
Wysilając swoje nogi ze wszystkich sił, Jehran ruszył truchtem przed siebie z nadzieją, że za najbliższym zakrętem kanionu zobaczy znajome, zielone pancerze Marines.
To samo zrobiła Naobi i reszta oddziału.
Po przebyciu kilkuset metrów z oczami i bronią, uniesionymi do góry, dotarli za załom Kanionu McCoy’a. Zobaczyli też znajome jednostki Marines, jednak nie do końca takie, jakby tego chcieli.
Rozległy płaskowyż który zobaczyli, uścielony był ciałami martwych komandosów. Na W oddali jednak dostrzegli coś dziwnego. To coś przypominało średnich rozmiarów budynek, jednak na wielkości podobieństwo się kończyło. „Budynek” poruszał się powoli...
- Co to na inkwizytora jest?!
Naobi najwyraźniej miała już gdzieś zachowywanie pozorów zimnej krwi. Młoda kapitan i tak zobaczyła dzisiaj już zbyt wiele, żeby przejmować się jeszcze czymkolwiek. Jehran zresztą też. Spojrzał jeszcze raz w stronę majaczącej już teraz wyraźnie sylwetki monstrum, na szczęście było jeszcze daleko. Potem skierował wzrok w przeciwną stronę. Spojrzał na wejście do bazy zaopatrzeniowej i przypomniał sobie o nalocie.
Pani kapitan... Dla nas nie ma już odwrotu, a być może i nadziei. Ale wiem jedno, jeśli zawrócimy, zginiemy albo od kul Legionu, albo od nalotu własnych śmigłowców. Musimy iść naprzód i dać z siebie wszystko, bo to jest nasza jedyna szansa... A to jest na szczęście...
To mówiąc, pocałował ją lekko w policzek. Naobi uśmiechnęła się przez łzy i zaciskając zęby wydała rozkaz...
Od tej pory dzielimy się dokładnie na dwie równe drużyny! Idziemy naprzód, choćby nie wiem jaki demon tam był, to już jest po nim, bo stoi nam na drodze! Tryb inwigilacji i jazda!
Mając nadzieję, że nie był to ostatni rozkaz w jej życiu, Naobi ruszyła powoli tuż za Jehranem. Najciszej jak mogli, podchodzili w kierunku tego czegoś. Im bliżej stwora, tym lepiej widzieli szczegóły jego sylwetki. Najbardziej rzucały się w oczy cztery potężne ramiona bestii. Tuż nad ramionami rysowały się zarówno rogi na głowie giganta, jak i kolce na jego zbroi. Jehran ze zgrozą zauważył, że na jeden z kolców nabity jest żywy jeszcze Marine, który ostatkiem sił próbuje coś zdziałać swoją maczetą...
To Pretoriański Behemot! Już wiem co rozwaliło całe cholerne wsparcie... Nas czeka to samo, nie mamy broni, która byłaby w stanie choć zranić to ścierwo.
Tym razem Jehran stracił nadzieję. Jednak był doświadczonym żołnierzem i dobrze wiedział, że nie może się poddać. Może i nie zależało mu na własnym życiu, ale zależało mu na żołnierzach. Naobi jednak dostrzegła wyraz zwątpienia w oczach kapitana. Przysunęła się bliżej i wyszeptała mu na ucho:
Wymyśl coś... A to na szczęście...
Tym razem dziewczyna pocałowała go, ale zrobiła to czulej i w usta.
Spojrzał zdumiony prosto w jej oczy. Po chwili zastanowienia, otrząsnął się i zaczął gorączkowo rozglądać. W końcu zobaczył to, czego szukał. Na południowej ścianie skały były mniej strome, co dawało nadzieję na to, że oddział mógłby się na nie wspiąć i obejść po prostu potwora.
Po chwili skorpiony były już przytuleni plecami do skały. Po zrzuceniu całego zbędnego ekwipunku, z przewieszonymi przez plecy karabinami, zaczęli się wspinać na kilkudziesięciometrowe, czerwone monolity płaskowyżu.
Dagavan i Shack byli na najniższym uskoku, kiedy rwący bębenki uszu okrzyk oznajmnił im, że zostali zauważeni.
Nie poddawać mi się! Wspinać się dalej! Bo inaczej sam was kur...
Odgłos wystrzałów z działa niesionego przez Behemota całkowicie zagłuszył ostatnie słowa Jehrana. Trzy pociski olbrzymiego kalibru uderzyły w ścianę nad oddziałem wspinających się skorpionów. Kolejnych sześciu żołnierzy zginęło. Ich martwe ciała przeleciały tuż obok Naobi wraz ze spadającymi odłamkami skalnymi.
- Jehran! Nie dam rady, słyszysz!
- Owszem, dasz! Już niedaleko, no dawaj!
Naobi ostatnim wysiłkiem wspięła się na kolejny uskok. Kiedy usiadła obok zdyszanego Jehrana, po prostu przytuliła się do niego. Nie znajdowała już żadnych słów, było jej zresztą obojętne, co się teraz stanie. Dziewczyna miała po prostu dość.
Wtem tuż nad ich głowami rozległ się dziwny, jakże inny od słyszanych do tej pory, hałas. Ale zarazem jakże znajomy! Liczący zaledwie 6 osób oddział skorpionów z nadzieją spojrzał w niebo. Trzecia eskadra Apaczy właśnie formowała się, aby przypuścić frontalny atak na Behemota.
Sześć godzin później, baza korporacji Capitol.
- To był ciężki dzień Naobi... Chyba pora iść spać.
- Myślisz, że będę mogła zasnąć po tym, co dzisiaj widzieliśmy?
- Ech, przynajmniej spróbuj. Cieszmy się, że żyjemy.
- Jehran, mimo wszystko jestem dziewczyną... Fakt, twardym kapitanem ale jednak dziewczyną. Sama nie usnę...
Naobi pryztuliła się do Jehrana i pocałowała go delikatnie w szyję. Kapitan uśmiechnął się i przytulił mocniej młodą szatynkę. Bez słowa oporu dał się zaprowadzić do jej kajuty.
_________________ Praca nauczyła mnie wielu rzeczy, między innymi tego że honor należy zostawić dla przyjaciół - wrogom strzelaj w plecy, bo inaczej oni cię zastrzelą...
Planeta: Merkury
Biegun Północny
Pałac Cesarzowej Mishimy, Tashlary Kyjomara
CZęŚć I - ODPRAWA
Cesarzowa spojrzała przez okno swojego gabinetu. Roztaczający się wokoło widok podziemnego ogrodu wokół pałacu zawsze poprawiał jej humor. Zapach roślin docierał nawet na tą wysokość, jedno z najwyżej położonych pomieszczeń w pałacu mieszczącym się pół kilometra pod powierzchnią planety. Cesarzowa otworzyła szerzej okno, tak aby zapach ogarnął całe pomieszczenie. Tashlara uwielbiała ten zapach, zwłaszcza zmodyfikowanych genetycznie wiśni, które były symbolem dawnej Japonii na ojczystej Ziemi. Cały gabinet cesarzowej był urządzony według antycznego stylu – nie było krzeseł, a jedynie maty do siedzenia, całe pomieszczenie było zrobione z mahoniu, a ściany pełne starych płaskorzeźb wykonanych jeszcze na Ziemi. Jedynymi nie pasującymi przedmiotami w pomieszczeniu były komputer i spełniający rolę centrum dowodzenia i beretta K100 leżące na drewnianym biurku. Tashalara zamknęła oczy i w milczeniu chłonęła zapach kwiatów. Kiedy w końcu je otworzyła, po raz kolejny spojrzała na treść raportu, który przyszedł z niewielkiej placówki na Marsie.
***Cesarzowo, nasi informatycy przechwycili korespondencję radiową pomiędzy kapitanem Skorpionów Capitolu, a jego dowództwem. Oto treść:
- Tu Kapitan pierwszego plutonu Skorpionów. Nie znaleźliśmy żadnych planów nowej broni, za to znaleźliśmy coś zupełnie innego! Zostaliśmy zaatakowani przez Legion Ciemności! Powtarzam i nie robię sobie jaj. Mamy tutaj ożywieńców w liczbie kompanii i prawdopodobnie są kierowani przez coś mądrego, bo doskonale wiedzieli kiedy zaatakować!
- Tutaj major O’Neil. Jeżeli twój raport to rzeczywiście nie jest żart... Jak najszybciej prześlij namiar budynku „Apaczom” pamiętaj, że musisz utrzymać celownik przez pięć minut! A potem zwiewaj stamtąd pod osłonę Marines. Zrozumiano?
- Tak jest panie majorze!
Z naszych informacji wynika, że nie było żadnej możliwości, aby korespondencja ta została nam podstawiona przez kontrwywiad Capitolu. Po wnikliwym sprawdzeniu sytuacji ustalono, że jest to fragment korespondencji w czasie trwania akcji „Baza Zaopatrzeniowa” w Kanionie McCoya. Jeżeli wszystko jest zgodne z prawdą, Legion Ciemności powrócił i objawił swoją obecność na Marsie. Jakie są Twoje dalsze rozkazy o pani?
Podpisano: Pułkownik Hitaru Nuto, 1 kompania Samurajów Bushido na Marsie.***
Twarz Cesarzowej wykrzywił grymas niepokoju i zamyślenia. Po chwili jednak podjęła decyzję. Szybko wystukała dyspozycje na swoim komputerze:
*** Na 16:00 mają stawić się u mnie: Kapitan Tsumoso Nagamashi, kapitan Og’elendar i major Ryu Hoshi.***
Zatwierdziła szybkim, pojedynczym klikinięciem, a ekran monitora wyświetlił na niebiesko potwierdzenie. Po chwili zastanowienia, Tashlara zmieniła adresata wiadomości i wysłała jeszcze krótszą, tym razem opatrzoną klauzulą „Tajne” wiadomość:
***15:30 w moim gabinecie.***
O szesnastej w gabinecie stawili się kapitanowie oraz major. Po oddaniu honoru zajęli miejsca na macie. Ich wzrok nie wskazywał niczego niepokojącego. Wiedzieli, że cesarzowa sama wyjawi im powód, dla którego zostali wezwani. Tashlara przekazała dowódcom kopie przesłanego raportu. Tym razem widziała w ich oczach coraz większy niepokój. Widziała go u wszystkich, z wyjątkiem samuraja Ryu.
– Co proponujecie panowie? Og’elendar, Ty pierwszy.
- Pani, jeżeli jest to prawdą, to proponuję jak najszybciej rozpocząć szkolenia nowych jednostek...
- Major Hoshi, jeśli mogę wtrącić... Nie powinniśmy rozsiewać zbędnej paniki, dopóki nie będziemy pewni na sto procent, że Legion powrócił.
- Tak? A jeśli to prawda, to już teraz nie mamy zbyt wiele czasu na szkolenie.
- Wiem Cesarzowo, jednak ciągle nie mamy pewności. Po co tracić pieniądze na szkolenie do walki z czymś, co być może nie istnieje?
Tashlara skierowała pytający wzrok na kapitana Nagamashi.
- Pani, podzielam zdanie najemnika Og’elendara. Nawet jeśli Legion jest mżonką, specjalnie przeszkolone jednostki będą wsparciem dla innych żołnierzy na linii frontu. Nawet jeśli Legion nie istnieje, akcja Capitolu zmieniła nieco układ sił na Marsie. Póki co, nie jesteśmy wplątani w konflikt, jednak mam przeczucie, że wojna o pustynie czerwonej planety niebawem rozgorzeje na nowo.
- Masz rację Nagamashi. Zatem zacznijmy szkolenia według kodeksu Shirou. To wszystko panowie. Dalsze dyspozycje otrzymacie na piśmie.
W trakcie, kiedy dowódcy powstali z miejsc, major Hoshi pozostał na miejscu.
– Pani, mimo wszystko odradzam! Po co zbroić się, skoro nie mamy pewności, a...
Nie zdążył dokończyć, jego wstrząsane drgawkami ciało odchyliło się w nienaturalnej pozycji do tyłu. Beretta Cesarzowej wypluła pustą, dymiącą jeszcze łuskę. Kobieta patrzyła beznamiętnie, jak na jasnej, wiklinowej macie rozlewa się czerwona plama krwi i mózgu majora. Pozostali dowódcy również patrzyli w milczeniu, im nie wolno było kwestionować rozkazów ani zachcianek Tashlary... Dobrze wiedzieli, że w tej chwili nie mogą się nawet odezwać – Cesarzowa była zła. Nawet nagła implozja powietrza, spowodowana materializacją nie wzruszyła dowódców. W pomieszczeniu pojawiła się kolejna postać. Albo raczej ujawniła swoją obecność. Wysoki, ciemnoskóry wojownik w pełnej masce zasłaniającej twarz. Nad muskularnych ramionach miał wypalony symbol przynależności do największej i najpotężniejszej organizacji, jaką kiedykolwiek stworzyli ludzie.
- Jednak nie byłem tutaj potrzebny Cesarzowo. Sama znalazłaś heretyka...
Witajcie panowie, jestem Inkwizytor Elasharr i mam za zadanie pomagać wam w szkoleniu jednostek przeciwko plugawemu złu, które jak widzicie dotarło już tutaj i jest wśród nas...
Po tych słowach, zarówno inkwizytor, jak i kapitanowie, za pozwoleniem cesarzowej wyszli z gabinetu. W holu minęli się z jednostkami sprzątającymi, które spieszyły aby zabrać ciało martwego majora.
CZęŚć II – SZKOLENIE
Tydzień po odprawie u Cesarzowej, kapitan Og’elendar patrzył na nowo upieczonych wojowników, którzy przeszli już podstawowe szkolenie rekruta – potrafili zrobić 30 pompek w pełnym ekwipunku, przebiec 5 mil i na koniec z zamkniętymi oczyma złożyć swoje karabiny szturmowe. Młodzi wojownicy tak samo jak Og’elendar, byli najemnikami. Kapitan sam się dziwił, że udało mu się w tak krótkim czasie ze zbieraniny przypadkowych ludzi utworzyć w miarę zorganizowane wojsko. Stali teraz zdyszani i spoceni, zastanawiając się zapewne, co ich podkusiło żeby wstąpić w szeregi regularnej armii korporacji Mishima. Wiedzieli jednak, że teraz nie ma już powrotu. Podpisanie kontraktu z korporacją oznaczało nie tylko pieniądze, ale też ciężki kawałek chleba. Og’elendar dostrzegł jednak kilku fanatyków – ludzi którzy z uśmiechem na twarzy wykonywali każde ćwiczenie i nie zadawali pytań, dziękując za to, że dostali szansę wyrwania się ze slumsów... Kapitan już w drugim dniu zapamiętał ich imiona, kiedy w beznadziejnym etapie szkolenia – w trakcie symulacji walk w jaskiniach nie przestraszyli się, kiedy okazało się, że naboje nie są ślepe, a wróg w każdej chwili może ich zabić. Asbagarin bardzo szybko zorganizował grupę szturmową, która obchodząc korytarz obsadzony przez wroga, dosłownie zmiażdżyła maszyny symulacyjne, zachodząc je od tyłu. Ci ludzie najwyraźniej mieli bardzo ciężkie życie do tej pory, skoro nie spanikowali w takiej sytuacji i wręcz z uśmiechem na twarzy niszczyli wszystko, co im na drodze stanęło. W grupie Asbagarina znalazł się Sigmar, Etrius i IcyDeath. Ten ostatni nawet mimo postrzelenia w ramię, parł zdecydowanie do przodu wiedząc, że to jego jedyna szansa na przeżycie. W trakcie szkolenia podstawowego zginęło sześciu rekrutów. Pozostali stali teraz przed Og’elendarem.
- Jestem z was dumny żołnierze! Właśnie ukończyliście szkolenie podstawowe, w związku z czym Asbagarin zostaje mianowany sierżantem i otrzymuje broń ciężką na swoje wyposażenie oraz miecz honoru, który jest nie tylko symbolem jego stopnia, ale także śmiercionośną bronią w rękach wojownika! Reszta dzisiejszego dnia wolna! Jutro przechodzimy do szkolenia specjalnego. Rozejść się!
Po tej krótkiej odprawie, Og również udał się do siebie. Nie powiedział im, że następnego dnia do kadry instruktorów dołączy Elasharr, oraz że zapewne zginie kilku kolejnych rekrutów...
- Panie Kapitanie, sierżant Asbagarin melduje gotowość oddziału!
- Dziękuje, daj spocznij... A teraz jazda na poligon i nie ociągać mi się! Tylko nie dajcie sobie dupy przypiec! Maaaaasski włóżżż!
Żołnierze szybkim truchtem przemieścili się do pobliskiej jaskini, a Og stracił ich z oczu. Po chwili pierwszy wybuch powiedział kapitanowi, że Inkwizytor zaatakował.
- Sigmar i Etrius, ogień ciągły w kierunku wroga! Icy, wal w strop nie szczędząc kul, może się zawali! Dorwiemy drania, choćby mi tu czołgi sprowadził!
- Patrzcie go! Dostał sierżanta i już się rządzi! Chcesz w strop, no masz!
Przekrzykujące się głosy w komunikatorach masek rozbrzmiewały co chwila. Asbagarin doskonal radził sobie jako sierżant. Trzymał cały oddział w ryzach pomimo niesamowitej siły ognia, jaką raczył ich inkwizytor Bractwa. Pod żołnierzami płonęła ziemia, topiły się skały. Wszędzie wokół żołnierzy Elasharr rozpętał piekło używając swych nadprzyrodzonych zdolności. Mimo tego, żołnierze nie poddawali się. Obserwujący całą sytuację z za osłony Og’elendar uśmiechał się do swoich myśli.
***Jeśli dalej tak będą walczyć, mają szansę zostać prawdziwymi bohaterami tej zasranej wojny i nie ważne co stanie im naprzeciw...***
***Masz rację kapitanie, dobrze wyszkoliłeś swój oddział. Będą nie lada orężem w rękach Cesarzowej i Bractwa!***
Komunikujący się z kapitanem za pomocą telepatii Elasharr stał pod przeciwną ścianą spokojnie, zupełnie jakby rozmawiali przy herbacie. Kapitan po raz kolejny musiał przyznać, że inkwizytor wywarł na nim wrażenie. Stojąca obok Tashlara również była zadowolona, co oznajmiała cieniem uśmiechu błądzącym gdzieś w kąciku ust. Cesarzowa postanowiła zaszczycić swoją obecnością salę kontrolną na poligonie ćwiczebnym i zobaczyć jak radzą sobie nowi żołnierze jej armii. Z uznaniem przyglądała się, jak Asbagarin z niezwykła zręcznością przemyka pomiędzy kolejnymi skałami i wnękami w ścianie, coraz bardziej zbliżając się do atakującego Elasharra.
- Kapitanie, kim jest ten młody sierżant i dlaczego nie otwiera jeszcze ognia ze swojego LKMu w kierunku inkizytora? Przecież z tej odległości z łatwością by go dosięgnął...
- To jest sierżant Asbagarin i nie mam pojęcia pani, dlaczego jeszcze nie strzela... Już zapytam.
Po nadaniu krótkiego komunikatu do sierżanta, Og nastawił komunikator na tryb głośnomówiący. Po chwili padła odpowiedź, którą usłyszeli wszyscy w sali.
– Honor samuraja ulicy Kapitanie! Takiego gościa jak ten, pasuje dorwać mi mieczem i wtedy przekonam się, kto jest lepszy!
W sali odpraw zapanowała cisza. Cień uśmiechu na twarzy Tashlary zamienił się w szeroki, pełny podziwu uśmiech, jakiego kapitan ani żaden z żyjących ludzi zapewne, do tej pory nie widział. Kapitan nie śmiał jednak spojrzeć wprost w twarz swojej pani. Przeniósł wzrok z powrotem na pole symulacji. Asbagarin właśnie dobiegał od prawej strony do inkwizytora, który najwyraźniej go nie zauważył. W odległości kilkunastu kroków odrzucił swój karabin i błyskawicznie wyciągnął miecz.
Asbagarin w trakcie wyskoku wziął szeroki zamach, mając jednocześnie nadzieję, że inkwizytor nie da się zaskoczyć i walka nie skończy się tak szybko. Nie mylił się, Elasharr pomimo udawanego zaskoczenia błyskawicznie kucnął zasłaniając się swoim naramiennikiem, na który spadł pierwszy, potężny cios. Inkwizytor nawet nie zmienił ustawienia nóg, zupełnie jakby zasłaniał się przed lekkim uderzeniem kijem, natomiast Asbagarinowi zadrżały ręce od siły uderzenia. Rekrut odskoczył jednak sprawnie na odległość kilku kroków. Pomimo bólu w dłoniach stał pewnie, nie spuszczając oczu z przeciwnika.
- Moje gratulacje sierżancie, masz całkiem niezły cios, jak na rekruta... To jednak za mało dla mnie, a teraz giń!
Elasharr jednym skokiem pokonał odległość dzielącą go od Asbagarina. Atakując, wysunął swój miecz nad głowę, jednak jak się okazało, wcale nie miał uderzyć mieczem. Siła ciosu pięścią spowodowała, że sierżant stracił dech w piersiach. Jego żebra pękły jak zapałki, rwący ból znalazł ujście w pełnym bólu okrzyku sierżanta.
Teraz kapitan zobaczył dokładnie, jak inkwizytor z triumfem opuszcza miecz i staje naprzeciw rannego żołnierza. Stanął za blisko... Asbagarin jakby nie czując bólu rzucił mieczem w przeciwnika, rozcinając mu paskudnie łydkę lewej nogi. Inkwizytor ukląkł na jednej nodze, nawet w takiej chwili nie krzyknął z bólu, jednak Asbagarin wcale na to nie liczył. Sam nie mógł się podnieść, jednak jego odrzucony karabin leżał w zasięgu ręki, co szybko wykorzystał. Mierząc z przeładowanego LKMu prosto w rannego Elasharra, sierżant miał nadzieję, że w tej sytuacji jest już na wygranej pozycji.
- Inkwizytorze! Nie wiem jak Ty, ale ja proponuję zakończenie tej walki... Co Ty na to?
- To nie była prawdziwa walka chłopcze, jednak masz racje, wasze szkolenie można uznać za skończone.
To mówiąc, Elasharr wsparł się na swoim mieczu i wstał powoli. Lekceważąc trzymającego go na celowniku Asbagarina, jednym dotknięciem ręki wygoił swoją łydkę. Po chwili podszedł do rannego sierżanta i podał mu dłoń.
- Witamy w szeregach! Od tej pory jesteś już prawowitym żołnierzem korporacji Mishima!
Cesarzowa i kapitan Og'elendar przyglądali się w milczeniu całej sytuacji. Wiedzieli, że zyskali dobry oddział.
- Kapitanie, daj im dwa dni wolnego, zasłużyli na to. Natomiast Ty i Asbagarin macie stawić się u mnie jutro w południe. Nadszedł czas, aby Asbagarin zaczął prawdziwe szkolenie... Widzę w nim mojego najlepszego Kroczącego Wśród Cieni. To tyle z mojej strony.
To mówiąc, Tashlara wyszła z pomieszczenia. Kapitan zastanawiał się nad losem nowo odkrytego wojownika, który jeśli tylko przeżyje, ma szansę stać się jednym z największych wojowników w Układzie Słonecznym...
Asbagarin - Kroczący Wśród Cieni:
_________________ Praca nauczyła mnie wielu rzeczy, między innymi tego że honor należy zostawić dla przyjaciół - wrogom strzelaj w plecy, bo inaczej oni cię zastrzelą...
Planeta: Księżyc Ziemi
Miasto Luna, Pałac Kardynała Bractwa
- Wasza świętość, wróciłem właśnie z Merkurego, gdzie dobiegło końca szkolenie nowego oddziału utworzonego specjalnie do walki z Legionem Ciemności.
- Jakie wyniki inkwizytorze?
- Nadspodziewanie dobrze. W nowym oddziale odkryłem żołnierza, który dysponuje olbrzymim potencjałem, zarówno jeśli chodzi o determinację, zasady jak i wiarę... W czasie, kiedy walczył ze mną, zaryzykowałem i uderzyłem z taką siłą, że powinien był zginąć na miejscu... Jednak stało się dokładnie tak, jak przypuszczałem. Nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, ale w chwili ciosu podświadomie wytworzył wokół siebie pole ochronne, co uratowało mu życie.
- Spisałeś się bardzo dobrze inkwizytorze. Chciałbym się z nim widzieć osobiście. Dobrze, jeśli nikt się o tym nie dowie. Mielibyśmy potężną broń we władaniu, a jednocześnie informatora blisko tej wiedźmy Tashlary...
- Tak wasza świętość, również o tym pomyślałem, jednak obecnie jest on dalej na Merkurym, Cesarzowa bowiem również odkryła jego potencjał i postanowiła skierować jego kroki ku ścieżce Kroczącego Wśród Cieni.
- Na Kardynała Dominika! Nie mogłeś odwieźć jej od tych planów?! Jeśli jego szkolenie dobiegnie końca, jego umysł nie będzie już tak podatny na nasze wpływy. Trzeba było powiedzieć, że wybierasz go na swojego ucznia i zabierasz do siedziby Bractwa na Księżycu!
- Nie mogłem nic zrobić Wasza Świętość! Cesarzowa zadecydowała o tym bez mojej wiedzy, a wiesz panie, że jej umysł jest doskonale chroniony przed telepatią. Nie mogłem ryzykować ingerencji w myśli tej wiedźmy bez narażenia się na wykrycie!
- Masz rację. Zobaczymy w takim razie, co z tego wszystkiego wyjdzie. Tymczasem nasi ludzie złapali heretyka w mieście. Idź i przesłuchaj go.
- Tak jest Wasza Świętość!
Po chwili Elasharr schodził już schodami do pomieszczeń przesłuchań. Nie lubił tego miejsca, wszędzie dało się wyczuć smród herezji. Nawet w spokojnych czasach, kiedy widmo Legionu zdawało się być jedynie legendą, wśród ludzi łapano zarażonych ziarnem spaczenia. Najczęściej byli to szaleńcy, którzy ogłaszali powrót sił ciemności. Czasem jednak Emisariusze Bractwa łapali o wiele groźniejszych, bo działających w ukryciu wyznawców któregoś z Apostołów Ciemności. Cele przesłuchań odwiedzali zarówno ludzie biedni, jak i naukowcy, lekarze czy też bogaci prawnicy którejś korporacji.
Tym razem jednak przypadek był wyjątkowy i Elasharr doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Od dawna bowiem nie przesłuchiwał już podejrzanych.
W końcu dotarł do ciemnego, wygłuszonego pokoju. Spojrzał przez lustro weneckie, w sali siedział niski człowiek, ubrany w tani garnitur, jaki noszą pracownicy działu inżynierii Imperialu na Ganimedesie. Człowiek był w podeszłym już wieku, o czym świadczyły zakola łysiny na jego głowie oraz wyraźne zmarszczki, widoczne spod okularów.
Elasharr zrozumiał, że nie jest to typowy heretyk. W jego oczach nie dostrzegł ani cienia szaleństwa, czy też strachu, które mogłyby świadczyć o oddaniu Algerothowi albo Mujawijhe. Nie, to na pewno nie był typowy heretyk...
Inkwizytor wiedział, co trzeba zrobić. Po chwili nie było już w pomieszczeniu żadnych innych pracowników, został tylko sługa światłości i heretyk.
- Jak się nazywasz?
- Jack Norball
- Przynależność i zawód wykonywany?
- Wydział Inżynierii Imperialu mieszczący się na połączonym pasie asteroid. Jestem głównym technikiem placówki drugiej. Dlaczego tutaj jestem?
Cios spadł bez ostrzeżenia, zostawiając czerwony ślad na policzku inżyniera.
- W tej rozmowie ja zadaję pytania, a Ty na nie odpowiadasz. Jeśli nie odpowiesz, albo uznam że kłamiesz powtórzymy naganę. Zrozumiałeś Norball?
- T... Tak jest.
- Cieszę się, że się rozumiemy. Zostałeś zatrzymany jako podejrzany o oddawanie czci Apostołowi Semai. Przyznajesz się do tego?
- Co?! To nie prawda! Jestem oddanym pracownikiem Jej Królewskiej Mości – Lady Eluthiel. Nie zdradziłbym...
Kolejny cios trafił w nos przesłuchiwanego, co zaowocowało dużym krwotokiem. Elasharr jednak nie przejął się tym w najmniejszym stopniu, zbyt wiele osób już przesłuchał.
Trzymając Norballa za włosy, brutalnie poderwał jego głowę do góry, tak aby spojrzeć mu prosto w oczy.
– Hmmm, skoro kłamiesz, to spróbujemy z innej strony. Czym się zajmujesz w pracy, opisz mi dokładnie Twój zawód.
- Nadzoruję produkcję komputerów... Sprawdzam oprogramowanie... Panie, ja nie mam nic do ukrycia...
Kopnięcie złamało dwa żebra i spowodowało, że Jack przewrócił się razem z krzesłem, do którego był przywiązany. Zwinął się na ziemi do pozycji embrionalnej i zaczął szlochać. ?zy torturowanego człowieka mieszały się z bąbelkami krwi, wychodzącymi ze złamanego nosa, a sam płacz coraz częściej przemieniał się w charczenie, kiedy człowiek tracił dech w piersi z powodu złamanych żeber. Elasharr złapał go za ramię i postawił z powrotem w pozycji siedzącej.
- Nie pomagasz mi Jack. Jeśli dalej będziesz kłamał, będzie trzeba jakoś zmusić Cię do współpracy. Nie wiem, jesteś inżynierem, więc pewnie wiesz co to jest czesanie mózgu?
- Nie! Inkwizytorze, błagam! Zadawaj pytania, powiem wszystko, czego chcesz...
- Wreszcie wybrałeś właściwą drogę Jacku. Jeżeli powiesz wszystko, obiecuję zwrócić Ci wolność. Mów zatem, czym się dokładnie zajmujesz w pracy?
- Nadzoruję budowę komputerów, sprawdzam elektronikę i oprogramowanie, czy nie został tam zainstalowany jakiś wirus na poziomie „0” oraz czy nie wkradła się jakaś wada techniczna...
- Dobrze, a czy spotkałeś się kiedyś z próbą zainstalowania sztucznych neuronów w układach komputera?
- Nie... Nigdy!
Jack zamknął oczy, przygotowując się podświadomie na kolejny cios. Cios jednak nie nastąpił. Tym razem Inkwizytor najwyraźniej uznał, że Norball mówi prawdę.
- Ostatnie pytanie Jacku. Czy spotkałeś się kiedyś z wyznawcami Semai’a?
- Nie, nigdy.
- To dobrze. Teraz zgodnie z obietnicą dam wolność Twojej duszy i ulżę jej w cierpieniach. Idź ku Światłu i nie lękaj się Go nigdy...
Odgłos pojedynczego strzału wypełnił pomieszczenie sygnalizując jednocześnie, że Elasharr zakończył przesłuchanie podejrzanego sukcesem, ofiarowując mu w zamian zbawienie duszy i błogosławieństwo na wieki.
Kiedy wyszedł, na korytarzu czekał już Arcyinkwizytor Meliadus, który chciał usłyszeć szczegółowy raport od podwładnego.
– Elasharr, co powiedział przesłuchiwany?
- To wyznawca Semai’a, czyli należy traktować jego wypowiedzi na odwrót. Podał nam namiar na swoje miejsce pracy, gdzie prawdopodobnie trwają prace nad odnowieniem sztucznej inteligencji. Niestety, nie powiedział dokładnie, z kim pracuje.
- Wystarczy nam miejsce. Dobrze się spisałeś Inkwizytorze Elasharr. Przygotuj drużynę Mortifikatorów, jutro lecisz na pas asteroid Imperialu. Ja w tym czasie powiadomię Lady Eluthiel, że w jej placówce zagnieździli się heretycy. Niech Kardynał ma Cię w swojej opiece!
Pas Asteroid – Wydział Inżynierii Imperialu.
Placówka nr 2.
Mortyfikator przeładował broń, po czym wraz z pozostałymi wszedł zdecydowanym krokiem do olbrzymiej hali konstrukcyjnej. Cała drużyna w oka mgnieniu rozproszyła się po pomieszczeniu. Mortifikatorzy ubezpieczali grupę techników Bractwa, której zadniem było sprawdzić każdy podzespół, każdy dysk twardy w poszukiwaniu ziarna herezji. Elasharr tymczasem, w otoczeniu żołnierzy piechoty Bractwa przesłuchiwał kolejnych inżynierów pracujących w hali. Cywilni pracownicy nie stawiali oporu i odpowiadali na pytania zadawane przez Inkwizytora. Żaden z nich nie był jeszcze podejrzanym o herezję, Elasharr jednak wolał trzymać ich razem, gdyż intuicja podpowiadała mu, że w tej placówce zło zagnieździło się na masową skalę.
Po dwóch godzinach, jeden ze sprawdzających sprzęt techników znalazł coś dziwnego.
- Inkwizytorze, ten dział jest zupełnie niezgodny z wytyczonymi przez Bractwo koordynatami odnośnie dozwolonych technologii. Mamy tutaj jakiś dziwny rodzaj układów scalonych, zamiast standardowej mieszanki krzemowej, układy te zawierają mieszankę silikonu i węgla.
- Co to oznacza?
- Mieszanka taka wykazuje o wiele większą podatność na wszczepienie sztucznych neuronów i łączenie się z nimi.
- A więc znaleźliśmy to, czego najbardziej się obawiałem... Kto odpowiada za ten dział?
Z grupy techników wyłonił się młody wysoki szatyn. W jego oczach krył się jedynie paniczny strach. Młodzieniec wiedział, co się z nim stanie, mimo to odważył się wystąpić z grupy.
- Ja jestem kierownikiem tego projektu...
- Czy wiesz synu, że to jest zakazane?
- Zakazane jest tworzenie sztucznej inteligencji na bazie neuronowej. My tutaj takiej nie robimy. Nasz projekt to coś zupełnie innego. Badamy po prostu nowe technologie, dzięki którym chcemy zwiększyć wydajność komputerów.
- Jednak balansujecie na cienkiej linii. Badania nowych technologii, które mogłyby posłużyć do stworzenia SI, jest uznawane jako herezja! Tyle ode mnie, wracaj do grupy.
Elasharr rozejrzał się po całej hali. Wydał krótkie polecenia technikom, aby zabezpieczyli część materiałów do śledztwa, po czym wraz w mortyfikatorami i technikami wyszedł z pomieszczenia.
Grupa inżynierów drugiej placówki odetchnęła z ulgą. Inkwizytor wyszedł i nie kazał zatrzymać nikogo jako podejrzanego. Kiedy opanowali drżenie rąk, zaczęli powoli wracać do swych stanowisk. Jedynie młody szatyn, kierownik projektu nie miał już nic do zrobienia. Zarówno jego sprzęt, jak i notatki zostały skonfiskowane. Nie wiedząc co ma ze sobą zrobić, poszedł do pomieszczenia dla pracowników i wstawił wodę na kawę. Chciał odpocząć po dniu pełnym wrażeń, który jednak zakończył się dla niego szczęśliwie – ciągle żył.
Piknięcie ekspresu do kawy zgrało się idealnie z cichym piknięciem sygnalizującym koniec odliczania na zapalniku niewielkiej bomby kasetowej, która zrównała z ziemią całą placówkę nr 2.
Elasharr obserwował wybuch już z promu kosmicznego, który właśnie startował z oddalonego o dwa kilometry portu kosmicznego. Spojrzał na mortyfikatorów pilnujących skonfiskowanego sprzętu. Gdyby nie to, że każdy z nich miał maskę na twarzy, można by dostrzec uśmiech na twarzy zarówno inkwizytora, jak i jego drużyny. Po chwili nadał komunikat do Arcyinwizytora.
Operacja „placówka druga” zakończona pełnym sukcesem. Bez odbioru.
Planeta: Ganimedes, księżyc Jowisza.
Siedziba Królowej Imperialu – Lady Eluthiel
Goniec stanął na baczność, po czym oddał honor królowej. Trzymał w ręku dwie krótkie notatki - raport wysłany z pasa asteroid przez Trzecią Placówkę Inżynierii Imperialu, oraz kondolencje ze strony Inkwizytora Meliadusa, który ubolewał nad stratą tak wyśmienicie prosperującej jednostki oraz tłumaczył, że strata ta była konieczna aby zapobiec szerzeniu się ziarna herezji. Królowa nie raczyła nawet spojrzeć na posłańca przynoszącego wiadomość. Szybkim ruchem odebrała kartki papieru i zaczęła czytać. Po przeczytaniu kondolencji, jej wzrok niebezpiecznie się zwęził, jednak po przeczytaniu raportu odnośnie placówki nr 2, jej oczy zaczęły miotać gromy.
- Nikt, nawet Bractwo nie będzie mi rozwalać bezkarnie moich budynków! Jak daleko są?
Posłaniec początkowo nie zrozumiał pytania, pracował jednak na tym stanowisku zbyt długo, aby pozwolić sobie na jakikolwiek błąd i zakończyć nie tylko karierę, ale też życie. Zdumiewające, jak strach potrafi wpłynąć na myślenie niektórych jednostek...
- Prom Inkwizytora właśnie wchodzi na orbitę Marsa wasza wysokość. Za pół godziny wejdzie w bramę podprzestrzenną.
- Czy na orbicie Marsa mamy jakiegoś uzbrojonego satelitę?
- Jedynie szpiegowskiego wasza wysokość. Na wyposażeniu nie posiada nawet rakiet nuklearnych krótkiego rażenia.
- Jasna cholera! Jak w takim razie utrzymuje się na orbicie bez osłony ogniowej?
- Wasza wysokość, z tego co mi wiadomo posiada on rakiety pulsacyjne, które niszczą całą elektronikę celu...[i]
Królowa milczała tylko kilka sekund. Sytuacja wymagała szybkiego podejmowania decyzji. Lady Eluthiel pomimo że była wściekła, nie pozwoliła aby emocje przesłoniły jej racjonalne myślenie i zdolność łączenia faktów.
[i]- Czy te rakiety są w stanie dosięgnąć prom Inkwizytora w czasie wchodzenia w podprzestrzeń?
- Tak wasza wysokość.
- Dobrze... Przekaż koordynacje celu do jednostki kontrolującej tego satelitę. Rakieta ma trafić dokładnie w momencie wejścia w bramę. Upozorujemy wypadek spowodowany wyładowaniami elektrycznymi w trakcie przejścia. Wykonać!
Posłaniec bez wytchnienia pobiegł wykonać polecenie wydane przed Królową. Naprawdę pracował długo na swoim stanowisku i wiedział, że rozkazów Królowej się nie analizuje... Rozkazy można jedynie wykonywać.
- Inkwizytorze, za minutę wchodzimy w korytarz prowadzący na ziemski Księżyc.
- Doskonale. Informuj w razie kłopotów, jednak nie powinno nic już się dziać. Wracamy do domu.
Dokładnie w momencie otwarcia korytarza w statku przestała działać elektronika. Jednak lekki wstrząs, który poprzedził awarię, sygnalizował że nie jest to zwykłe wyładowanie elektryczne. Statek powoli dryfował w stronę korytarza podprzestrzennego, pchany siłą rozpędu. Po chwili zniknął w korytarzu, jednak nigdy nie doleciał na orbitę Księżyca. Technicy na Lunie zanotowali obce ciało, zmierzające w kierunku Ziemi. Nie mogła to być kometa, ani żadne inne ciało astralne, gdyż spadało za wolno. Po dogłębnej analizie okazało się, że był to statek należący do Bractwa, który jednak spadał zbyt szybko, aby dać szansę na przeżycie komukolwiek z pasażerów. Prom kosmiczny z Elasharrem, mortifikatorami i całym skonfiskowanym sprzętem rozbił się we wschodniej części Azji, dokładnie w okolicy gór Ural będących obecnie granicą między kontynentem a oceanem. W raporcie jako powód wypadku podano wyładowania elektryczne towarzyszące przejściu w podprzestrzeń. Czytający raport Arcyinkwizytor Meliadus szczeże ubolewał nad stratą tak wyśmienitego i oddanego podwładnego, jakim był Elasharr...
Doskonale zdawał sobie sprawę, że nawet gdyby ktoś z załogi przeżył upadek promu, nie miał szans na przeżycie w toksycznym środowisku matki Ziemi. Elektroniczny zapis dotyczący pamięci po zmarłym tragicznie inkwizytorze dołączył do Biblioteki Pamięci, mieszczącej się w podziemiach siedziby Bractwa, tuż obok pomieszczeń przesłuchań.
Inkwizytor Bractwa - Elasharr
[/i]
_________________ Praca nauczyła mnie wielu rzeczy, między innymi tego że honor należy zostawić dla przyjaciół - wrogom strzelaj w plecy, bo inaczej oni cię zastrzelą...
Ból w klatce piersiowej zmusił go do ponownego ocknięcia się. Od czasu katastrofy promu ciągle tracił przytomność, odzyskując ją jedynie na krótkie chwile. Powtarzające się, regularne chybotanie klatki świadczyło o tym, że nadal jest niesiony. Nieznane mu istoty opatrzyły co prawda jego rany, jednak nie zniwelowały uciążliwego bólu w okolicy żeber. Tak więc Meliadus leżał teraz związany w drewnianej klatce, niesionej przez jakieś monstrualnych rozmiarów istoty, jak się domyślał istoty te były efektem mutacji w skażonym środowisku Ziemi. Kiedy udało mu się odchylić nieco, zobaczył że nie jest jedynym więźniem niesionym w klatce. Było ich co najmniej kilku, nie był w stanie dojrzeć nic więcej z tej perspektywy, która jak sobie uświadamiał, nie była najlepsza. Próba przekręcenia się na drugą stronę skończyła się nagłym atakiem nudności i zawrotami głowy.
No to pięknie, jeszcze wstrząsu mózgu mi brakowało...
Z tą myślą Meliadus ponownie stracił przytomność.
**********
Przestronna jaskinia była oświetlona tylko kilkoma pochodniami. W półmroku zobaczył wreszcie, że wszędzie wokół niego poustawiane są w równych szeregach takie same klatki, jak jego cela. Kiedy rozejrzał się uważniej, stwierdził że prawdopodobnie w jaskini jest jedynym człowiekiem. Wszystkie klatki w bezpośrednim położeniu zajęte były przez półnagie, alergicznie szare i pozbawione owłosienia istoty, które być może kiedyś były ludźmi. Jedna z pobliskich klatek była otwarta, jednak Meliadus za nic w świecie nie chciałby skończyć tak samo, jak jej więzień. Jeden z olbrzymich strażników, którzy przynieśli ich do jaskini, właśnie wlókł za nogę nieprzytomnego nieszczęśnika. Powoli, jakby od niechcenia podszedł w kierunku klatki Meliadusa tak, jakby wiedział że inkwizytor obserwuje całą scenę. Strażnik uniósł nad głowę nieprzytomną istotę z taką łatwością, jakby ta była tylko pluszową lalką. Powoli krytycznym wzrokiem ocenił swoją „zabawkę” i nagle skierował swój wzrok wprost na inkwizytora, a ciało Meliadusa wyczuło bezbłędny telepatyczny przekaz i mimowolnie zareagowało wstrząsem...
”TY będziesz następny!”
Strażnik zagłębił swe olbrzymie kły w tułowiu ofiary, wyszarpując olbrzymi kawał surowego i poznaczonego licznymi wrzodami mięsa.
W tym momencie Meliadus ocknął się z krzykiem. Wokół niego majaczyły znane mu ze snu te same kraty i niknące w ciemności, inne klatki więzienne. Nawet nie chciał patrzeć w górę, gdyż jego umysł aż zbyt wyraźnie pokazywał mu kontury jaskini. Jednak ostatnia iskra nadziei zwyciężyła i inkwizytor powoli podniósł głowę. W tym momencie ostatnia iskra została zalana falą przerażenia, napływającą ze zwisających stalaktytów jaskiniowych.
**********
Miska z jedzeniem leżała w tym samym miejscu, w którym położył ją wczoraj jeden ze strażników, jednak Meliadus jak do tej pory nie miał odwagi wziąć do ust aż za bardzo pachnącej krwią brei. Głód jednak coraz bardziej dawał mu się we znaki, więc z obrzydzeniem sięgnął po krwistą papkę. Zamykając oczy i starając się nie oddychać przez nos, wmusił w siebie pierwszą porcję. Nadludzkim wysiłkiem woli opanował odruchy wymiotne i sięgnął po kolejny kęs. Zapełniwszy żołądek, zapadł w krótki sen. Kolejne przebudzenie inkwizytora nie było spowodowane koszmarnym snem, lecz okrzyk bólu wielokrotnie odbił się echem po ścianach jaskini. Leżąc w pozycji embrionalnej, powoli skoncentrował wzrok na ognisku swojego bólu, lecz w tym samym momencie zaczął żałować, że nie zginął w momencie rozbicia się promu. Jego żebra zostały rozsadzone od wewnątrz, a szybko powiększające się narośle w miejscu ran uświadomiły mu, że właśnie mutuje.
**********
Obudziły go jęki i krzyki w innych klatkach. Istoty, które się tam znajdowały również przechodziły mutacje. Niektóre z nich były tak dziwaczne i ohydne, że Meliadus zwymiotował krwią zalegającą w jego żołądku po mutacji. Istota leżąca w sąsiedniej klatce w wyniku mutacji zmieniła się w coś na podobieństwo bliźniąt syjamskich o dwóch głowach i tułowiach. jednak jednej parze rąk i nóg. Z całą pewnością jednak, mutant już nie żył. Kiedy zaczął się oswajać z sytuacją, dotarło do niego, że trzyma kraty czterema rękami!
Wtedy przyszedł ON. Jeden ze strażników stanął w wejściu do jaskini, Meliadus po raz drugi poczuł telepatyczny przekaz:
”Doskonale! Ci z was którzy przeżyją, zasilą szeregi armii naszego wspólnego pana, któremu wszyscy służymy! A teraz odpoczywajcie bracia i nabierajcie sił dzięki tym, którzy okazali się nie dość silni, aby dołączyć do nas.”
Istota ponownie skryła się w ciemności korytarza, a chwilę później WSZYSTKIE klatki zostały otwarte!
To, co działo się później, Meliadus kojarzył jak przez mgłę. Wszyscy którzy przeszli już mutację, po kilku sekundach wahania rzucili się na martwych współwięźniów i zaczęli żywić się ich mięsem. Inkwizytor czuł wtedy niesamowitą odrazę dla samego siebie i głód mięsa. W tej nierównej walce bardzo szybko zwyciężył głód, który został zaspokojony jakże smacznym ramieniem bliźniąt syjamskich.
_________________ Praca nauczyła mnie wielu rzeczy, między innymi tego że honor należy zostawić dla przyjaciół - wrogom strzelaj w plecy, bo inaczej oni cię zastrzelą...
Planeta: Wenus
Archipelag Graveton
160 km na południe od głównej siedziby dynastii Romanov’ów
Odgarniając zamarznięte gałęzie i przedzierając przez kolejny zagajnik, Squo z trudem przedzierała się na swoim wierzchowcu.. Koń smagnięty ostrymi kolcami rośliny parsknął z oburzeniem, jednak dwuletnia tresura pozwoliła kobiecie zapanować nad rumakiem. Wraz z innymi Etoiles Mortant – kobiecym zwiadem konnym przeczesywała kolejny wyznaczony na dzisiejszą służbę fragment zamarzniętej dżungli. Po chwili wyszła na niewielką polankę, otoczoną gęstymi zaroślami, które wywalczyły sobie skrawek terenu pomiędzy olbrzymimi, niemal pięćdziesięciometrowymi drzewami, które stanowiły 90% dżungli porastającej archipelag Graveton. Kapitan jednym sprawnym ruchem ustaliła koordynaty miejsca i przesłała je do centrum, zawiadamiając jednocześnie o 15 minutach przerwy. Po chwili tą samą drogą na polanę wkroczyła reszta zwiadowców, sześć kobiet w wieku 25 – 30 lat. Drużyna rozprzęgła konie i zbiła się w ciasną grupę, popijając podgrzewaną chemicznie herbatę. Kolejny dzień służby zbliżał się ku końcowi, a Squo cieszyła się, że jest to ostatnia służba w tej zmianie i za niecałe trzy godziny będzie miała cztery dni wolnego. Na samą myśl o tym, Kapitan Etoiles Mortant uśmiechała się w duchu, gdyż otrzymała zgodę na wyjazd do miasta Karnir, gdzie wraz z Mokerną planowały przeleżeć większość wolnego w jednym z najbardziej luksusowych geotermalnych jacuzzi znajdujących się u podnóża wygasłego wulkanu Ariadny. A resztę wolnego spędzić na jakiejś miejscowej dyskotece albo w kasynie, być może dać się poderwać jakiemuś chłopakowi i odreagować dwa miesiące służby.
Pomimo rozmarzenia nad pięknymi chwilami, Squo jako pierwsza zauważyła niepokój koni. Jako zwiadowca w stopniu kapitana, doskonale wiedziała, że instynktu tych zwierząt nie można lekceważyć. Konie zwiadowców były specjalnie przygotowywane pod ten rodzaj służby, począwszy od modyfikacji genetycznych uodparniających je na zmiany temperatury na Wenus i wyczulenie zmysłów (zwiadowcy również byli często modyfikowani w ten sposób, jednak tylko za ich zgodą), więc kapitan od razu wydała ciche rozkazy za pomocą samych gestów rękami, a jej żołnierze rozstawiły się bezszelestnie na wyznaczonych pozycjach. Nawet ich broń, specjalnie zmodyfikowane lekkie karabinki szturmowe różniły się tym od standardowego modelu, że pozbawione zostały granatników, a zamiast tego wyposażone w tłumiki. Cały mechanizm broni, jak przystało na jeden z najlepszych produkowanych w Układzie Słonecznym karabinów zarówno przy zmianie magazynka, przeładowaniu, jak i naciśnięciu spustu i strzale nie wydawał najmniejszego odgłosu. Starsi zwiadowcy mówili, że w czasie specjalnych akcji, kiedy ich zmysły wyczulały się do maksimum, niektórzy ulegali ogłuszeniu spowodowanemu przez nagłe zawirowanie powietrza przy wystrzale igłowych pocisków irydowych.
Zgodnie z wymogami służby, zwiadowcy nawet na czas przerwy nie wyłączają swoich kamuflaży, jednak dzięki systemowi GPS, Squo doskonale widziała swój oddział, który teraz czekał w milczeniu na pojawienie się przeciwnika.
Po pięciu minutach ciszy, jeden z punktów zgasł bez najmniejszej przyczyny. W tym momencie Squo wiedziała już, jak groźny jest przeciwnik – nie tylko bezbłędnie namierzył, ale również z doskonałym profesjonalizmem i w mgnieniu oka zabił sierżant Aleathriel.
”Spokój dziewczyny, przegrupować się w dwuosobowe patrole i pilnować siebie nawzajem! Mesmerai Agrha idą sprawdzić, co z Aleathriel. Strzelać bez rozkazu, meldować co znalazłyście, odbiór.”
Dwa szybko przemieszczające się w miejsce ostatniej pozycji Aleathriel punkty były wystarczającym potwierdzeniem wykonania rozkazu Squo, która w między czacie powiadomiła jednostkę macierzystą. Mesmera i Agrha doszły zaledwie na odległość pięciu metrów do wyznaczonego miejsca, kiedy trzask uderzających w drzewo pocisków uświadomił Squo do reszty o powadze sytuacji. Po sekundzie odgłosy powtórzyły się, zatem patrol zlokalizował przeciwnika. Reszta oddziału ruszyła na wsparcie, jednak w tym samym momencie na ekranie GPS zgasły kolejne dwa punkty odpowiadające dwóm dziewczynom...
”Zbijamy się w grupę! To coś w krzakach jest zajebiście groźne! Jedna osłania drugą i nie srać mi w kombinezony, bo już tutaj czuję! Naprzód!”
Równocześnie wkroczyły w zarośla. Osłaniając się wzajemnie poruszały się krok za krokiem, a serce potęgowane adrenaliną wypełniało niemalże głowę Squo. W pewnym momencie, niemalże na granicy zmysłów Squo usłyszała lub nawet bardziej wyczuła czyjąś obecność ponad głową. Nie miała czasu na myślenie i tylko instynktowna błyskawiczna reakcja zwieńczona jednoczesnym skierowaniem broni i naciśnięciem spustu uratowała ją przed podzieleniem losu podwładnych. Coś na górze wrzasnęło, jednak Squo zobaczyła jedynie trzęsące się gałęzie w miejscu, gdzie oddała strzał.
To coś też ma kamuflaż! Trzymać się w grupie i polegać na intuicji!
Jednak strzał oddany przez kapitan zwiadowców okazał się bardzo celny. Kawałek dalej coś spadło z drzewa, a w wyniku upadku najwyraźniej uszkodziło mechanizm maskujący.
Squo ostrożnie podeszła wraz z innymi dziewczynami do leżącego monstrum...
Olbrzymie, najeżone kolcami cielsko miało jedną charakterystyczną cechę – fragmenty kombinezonu Etoiles Mortant!
Kapitan z trudem obróciła zwłoki, odsłaniając przednią część zgruchotanego pancerza. Na prawym napierśniku, zgodnie z przyjętym w większości formacji Bauchaus’u obyczajem, widniał napis „Aleathriel”...
Co tu się do diabła dzieje?!
Jakby w odpowiedzi na pytanie Squo, monstrum błyskawicznym zrywem wpiło swoje zęby w udo kapitan, za nic sobie mając pancerz, który pękł pod stalowym uściskiem szczęk.
Wrzask, stłumiony przez hermetyczny kombinezon nie był słyszalny na zewnątrz, jednak reszta oddziału słyszała go drogą radiową doskonale.
- Tu 516-01, co tam się dzieje?! Meldować mi, ale już!
Squo nie miała czasu meldować, z całej siły przyłożyła kolbą karabinu w głowę atakującej bestii, która cofnęła się lekko potrząsając głową. Trwało to ułamek sekundy, zanim bestia znowu zaatakowała. Jej karabin nie mógł już służyć jako broń, gdyż w wyniku uderzenia jego kolba po prostu roztrzaskała się na czaszce stwora.
Inni zwiadowcy nie mogli strzelić w kierunku poczwary, nie narażając jednocześnie swojej kapitan na trafienie śmiercionośnym pociskiem. Wszystkie kobiety co sił w nogach zaczęły biec w kierunku szamoczącej się Squo, która jakimś cudem odpierała za pomocą roztrzaskanego karabinu kolejne ataki bestii. Wreszcie Ssha znalazła się na tyle blisko, że mogła oddać celny strzał... Wypaliła serię sześciu pocisków, kładąc truchło niemalże pod samymi nogami koleżanki. Po złapaniu pierwszego oddechu, kapitan złożyła meldunek o dziwnej przemianie jednej z Etoiles Mortant. Odpowiedź z bazy była jednoznaczna:
– Natychmiast wracacie do jednostki, zabrać ścierwo tego czegoś i meldować mi co 10 minut o sytuacji. Odbiór.
- Zrozumiałam, przewidywany czas powrotu 45 minut... Yyyy, poruczniku pojawił się problem ze ścierwem, wróciło do swojej normalnej postaci, znaczy Aleathriel wygląda jak zwykle. Odbiór.
- Mimo wszystko przywieźcie mi te zwłoki. Wysyłam przed was szósty oddział piechoty, ich kryptonim to 510-20, wejdź w łączność i wracajcie. Bez odbioru.
Squo z ciężkim sercem poleciła załadować zwłoki na bezpańskiego konia. Zwierzę wyraźnie wyczuwało zmianę martwej dziewczyny i z głośnym parskaniem przyjęło ładunek na siodło. Po przymocowaniu ciała Sshy, dziewczyny ruszyły w drogę powrotną.
Po wejściu w kontakt z piechotą, oddział przełączył się na kamery termowizyjne, co po dziesięciu minutach marszu okazało się błędem kosztującym życie najdalej wysuniętej dziewczyny z oddziału...
Pojawili się z nikąd, zaatakowali z milczeniu i z dwóch stron jednocześnie. Squo nie mogąc zobaczyć, co zabija kolejnego członka oddziału, przełączyła się na zwykły obraz i wsparła go czujnikami ruchu. Teraz zobaczyła ich jak na dłoni. Liczący obecnie zaledwie 5 kobiet oddział Etoiles Mortant został oskrzydlony przez kilkudziesięciu co najmniej, zombie!
– Przełączać się na zwykły obraz i wspierać czujnikami ruchu! Zbijamy się w gromadę przy tym leżącym pniu. Kryć mi się nawzajem i strzelać krótkimi seriami. Wykonać!
- Tu 516-01. Poruczniku, mamy na głowie co najmniej kilkadziesiąt wrogich jednostek. Proszę o jak najszybsze wsparcie!
- Z moich danych wynika, że piechota już do was jedzie, skontaktuj się z nimi i podaj pozycję.
- 20 dla 01. 20 dla 01! Szlag, jak mnie słyszycie, to moja lokacja Kwadrat C, 16oS – 130oW
Każda z dziewczyn wsparła się plecami o drugą, kryjąc się za powalonym pniem strzelały krótkimi seriami. Na szczęście atakujący zombie nie wykazywały się nawet szczątkową inteligencją. Idąc na wprost, strzelały bezmyślnie w pień drzewa, za którym ukrył się oddział. Krótkie, 2 –3 strzałowe serie pocisków irydowych z plaśkaniem wbijały się w głowy atakujących, jednak z obydwu stron pojawiało się coraz więcej umarlaków. Po kolejnych dziesięciu minutach obrony, sytuacja żołnierzy zaczynała stawać się beznadziejna. Squo straciła kolejną dziewczynę z oddziału, a sama oberwała w prawy obojczyk.
Gdzie ta piechota?! Jak nie pojawią się tutaj za chwilę, to mamy przesrane! Dziewczyny, musimy się przebić do tamtego zagajnika po prawej, bo za chwilę nas tutaj zasiepią. Jaki stan baterii? Meldować.
- 20%
- 12%
- u mnie na wyczerpaniu ślicznotko, chyba jednak nici z urlopu.
- Mokerna nie chrzań mi tutaj głupot, damy radę i bez kamuflażu.
Squo oceniła drogę ucieczki, jednak doskonale wiedziała, że bez kamuflażu nie mają szans. Zombiaków przybywało coraz więcej, w tej chwili było ich już około setki... Rozglądając się w około i strzelając jednocześnie, Squo zaczynała odczuwać pierwsze objawy paniki. Nagle pojawił jej się pewien pomysł.
– Mokerna, właź do pnia i ani mi drgnij!
- Co? Gdzie mam wejść?! Tam są robaki!
- Nie pitol o robakach, dawno zamarzły. Właź natychmiast i siedź cicho. To rozkaz! Ssha i Salana, robimy przebicie w kierunku tych zarośli, a potem na komendę włączamy kamuflaż, jasne?!
- Tak jest!
Kiedy tylko Mokerna schowała się w pniu i zasłoniła kawałkami kory, pozostałe trzy dziewczyny jednocześnie włączyły kamuflaż i szybkim krokiem, ostrzeliwując się zaciekle ruszyły w kierunku wytyczonego punktu. Krzyk Sshy w komunikatorze i dane na hełmie Squo oznajmiły o śmierci kolejnej koleżanki.
- Salana! Rozdzielamy się i biegiem w krzaki!
Klucząc szybkimi zakosami i cudem unikając śmierci, dotarły do dającego o wiele lepszą ochronę zagajnika. Dopiero teraz Squo odważyła się spojrzeć na pień z Mokerną w środku. Ku jej radości, umarlaki kierując się słuchem podążały za uciekającymi, strzelając na oślep i pozostawiając kryjówkę Mokerny własnemu losowi.
Zagłębienie w zaroślach otoczone było z kilku stron niezbyt wysokimi skałkami, dzięki czemu ostatnie dwie dziewczyny z oddziału mogły skoncentrować ogień na jednym kierunku i ostrzeliwać wrogów. Pomimo wyłączenia kamuflażu, Squo zaczęła odczuwać zimno, spowodowane skrajnym wyczerpaniem baterii kombinezonu. Stan amunicji zabranego Aleathriel karabinu również nie przedstawiał się w różowym kolorze – zostało jej jakieś dziesięć minut celnego strzelania krótkimi seriami. Co prawda liczba atakujących już chwilę wcześniej przestała się zwiększać, ale kapitan i tak zdawała sobie sprawę, że nie mają już szans na wyjście cało z tej opresji.
Nagle w powietrzu dał się słyszeć jednostajny ryk bojowego hummera piechoty. Zombie skierowały część ognia w nadjeżdżający pojazd, jednak ułamek sekundy później, dało się słyszeć szczęk miażdżonych gąsienicami kości. W odległości kilku metrów od Squo, przejeżdżając po drodze po kolejnych kilku umarlakach, gwałtownie zarył pięciotonowy pojazd opancerzony Bauchausu. Z otwartych włazów strzelniczych pojazdu słychać było jednostajny odgłos wystrzeliwanych z dwóch CKMów pocisków przeciwpancernych.
Klapa bocznego wejścia otworzyła się na oścież, a we włazie pojawiła się sylwetka sierżanta piechoty, jego zarośnięta twarz szczerzyła się w szerokim uśmiechu do Squo i Salany.
– Cześć dupeczki! Przejedziecie się?
Nawet pomimo wyraźnie lubieżnego uśmiechu sierżanta, Squo nie mogła się na niego obrazić, przybył w ostatniej chwili. Dziewczyny weszły na pokład mijając mężczyznę stojącego w wejściu. Sekundę po tym jak minęły sierżanta, jego martwe ciało z kulą w głowie upadło tuż za nimi. Kolejny pocisk zabił innego piechociaża, który chciał sięgnąć po ciało dowódcy.
Snajper! Jeszcze tego nam brakowało! Kryć się wszyscy!
Zamykające się powoli drzwi włazu najpierw zatrzymały się pod naciskiem olbrzymiej łapy, by sekundę później wylecieć razem z zawiasami. Wszyscy żołnierze patrzyli sparaliżowani na istotę, która jakby z ciekawością, ciągle trzymając półtonowe drzwi w jednej ręce, przyglądała się wnętrzu pojazdu. Twarz istoty zamiast ust, miała szereg paskowych filtrów, połączonych w jakiś ohydny sposób z żywą tkaną. Chorobliwie zielone oczy płonęły pomiędzy ropiejącymi szwami, a na czole tego czegoś widniał kilkunastocentymetrowy, otoczony czerwoną skórą róg. Umięśniona sylwetka istoty nie przypominała niczego znanego rasie ludzkiej, już na pierwszy rzut oka widać było, że stwór ten ma o jeden staw łokciowy więcej, niż rasa homo sapiens. Istota nagle odrzuciła trzymaną klapę włazu, a z jej ciała wydobył się tak potężny ryk, że hełmy kombinezonów strzeliły równocześnie, rozpryskując się na miliony kwarcowych kawałków. Do ryku istoty dołączył krzyk trzymających się za uszy żołnierzy, nie potrafiących znieść fali miażdżącego dźwięku. Nagle ryk ustał i chociaż we wnętrzu transportera ciągle dudniło jego echo, Squo kątem oka zauważyła, jak bezwolne ciało istoty z roztrzaskaną już głową pada koło włazu, a z góry pojazdu zeskakuje umorusana w mchu i pajęczynach Mokerna.
Ten palant podeptał mój pień, jak lazł w waszym kierunku.
Ale tych słów ogłuszeni pasażerowie pojazdu nie słyszeli. Na polanie panowała cisza, nieruchome ciała umarlaków i martwych koni walały się po całej jej powierzchni. Po kilkunastu minutach, kiedy żołnierze doszli do siebie, jeden z nich uruchomił pojazd i po zapakowaniu martwej Aleathriel oraz kilku umarlaków cała załoga wróciła do bazy. W drzwiach powitał ich ciepłymi słowami porucznik pełniący dyżur, jego twarz była blada jak śnieg, mężczyzna na widok powracających zgasił butem kolejnego peta.
Kapitan Squo Tanara, cieszę się że przeżyliście, jednak żądam pilnego złożenia raportu na ten temat.
- Panie poruczniku melduję że...
- Nie tutaj, wewnątrz czekają na ciebie wysłannicy Bractwa i cesarz Romanov osobiście. Reszta oddziału do izolatki na badania i opatrzenie ran. Wykonać!
Squo weszła za porucznikiem do słabo oświetlonego pomieszczenia, gdzie w milczeniu czekało pięciu mistyków Bractwa. Kiedy tylko wskazano jej miejsce do siedzenia, do kapitan podszedł jeden z mistyków i zaledwie kiwnięciem ręki uleczył wszystkie jej rany!
Squo słyszała o mocy mistyków, jednak pierwszy raz odczuła jej zbawienne działanie na własnej skórze. Rozejrzała się po pokoju, w głębi którego spowite mrokiem, siedziały jeszcze dwie postacie.
– Jestem mistyk Michał, opowiedz nam o tym, co dzisiaj zaszło na tamtej polanie.
Wtedy Squo starając się opanować drżenie głosu opowiedziała jak mogła najdokładniej o całym ataku. Strach, który odczuwała w momencie walki z umarłymi, był niczym w porównaniu z paniką, jaka teraz ogarnęła dowódcę elitarnych Etoiles Mortant. Squo bała się. Przerażały ją ciemne i zimne oczy mistyka Michała, które przewiercały ją na wylot, a przecież słyszała nie jedną plotkę o tym, jakie są metody przesłuchań przez tą formację Bractwa, cechującą się szeroko rozwiniętymi zdolnościami telepatycznymi.
- Inkwizytorze, sprawdziłem jej umysł. Ta kobieta nie kłamie, wszystko co powiedziała jest prawdą.
- Wnioski Michale?
- Etoiles Mortant Aleathriel była w rzeczywistości Metropolitańskim Prorokiem, a oddziałem ożywieńców kierowała Niepokalana Furia. Wszystko to oddziały Alaghaja Przebiegłego, generała w armii Alaghaja...
- Dość. Wiem już wszystko. Osobiście złożę meldunek Kardynałowi. To wszystko z mojej strony.
Inkwizytor Bractwa podniósł się ze swojego fotela. Wraz z nim podniosła się druga postać, Kristov Romanov, obecny cesarz Bauchausu. Wszyscy obecni stanęli na baczność w obliczu głowy korporacji. Cesarz powolnym krokiem zbliżył się do kapitan, a skinieniem ręki wezwał do siebie również porucznika.
– To co się wydarzyło, jest zwiastunem nadchodzącej zagłady. Panie Majorze, Pani Pułkownik, jak tylko zakończy się wasza kwarantanna, wraz z resztą uczestniczących w walce żołnierzy jedziecie na dwa tygodnie do hotelu Stalin w Karnirze, musicie odpocząć po walce. W trakcie Waszego pobytu wydam odpowiednie rozkazy odnośnie waszego awansu i przydzielenia nowych oddziałów.
Squo i Merner stali z otwartymi szczękami jeszcze przez kilka minut po wyjściu delegacji. Pierwsza ocknęła się Squo i w milczeniu podążyła do izolatki, a zaraz za nią ociężałym krokiem szedł Merner. Tak oto rozpoczął się okres kwarantanny dwudziestu trzech żołnierzy, w czasie którego byli poddawani serii przyprawiających o postradanie rozumu badań, wielokrotnych przesłuchaniach przez wywiad Bauchaus’u. Każdy z żołnierzy był trzymany w osobnej izolatce, bez możliwości jakiegokolwiek kontaktu z innymi żołnierzami z oddziału. Każde z nich, przywiązane pasami do łóżka, całymi dniami myślało tylko o tym, żeby przetrzymać kwarantannę. Po pierwszych pięciu dniach Squo usłyszała nieludzki krzyk w sąsiedniej izolatce. Mogła się tylko domyślać, że ktoś ulega właśnie przemianie... Po kolejnych dziesięciu dniach przyzwyczaiła się już do tych krzyków na tyle, żeby nie ulegać panice za każdym razem. Dalej jednak gorąco modliła się do Kardynała o siłę na przeżycie tego wszystkiego i ze smutkiem liczyła, ilu żołnierzy uległo już przemianie. Po stu dwudziestu trzech dniach kwarantanny personel medyczny uznał, że leżący w izolatkach żołnierze nie ulegną już przemianie i nie stanowią zagrożenia. Kiedy po raz pierwszy pielęgniarz podstawił pod jej łóżko wózek inwalidzki i pozwolił wstać oraz wyjść z izolatki, Squo omal nie upadła przy samym przenoszeniu się z łóżka. Po czterech godzinach spędzonych w salach odnowy, szóstka żołnierzy odzyskała pełnię sił fizycznych i psychicznych. Ku radości Etoiles Mortant, Mokerna i Merner również byli pośród ocalałych, przemiana z niewiadomych przyczyn objęła głównie żołnierzy piechoty.
No to co? Ciężko było, ale żyjemy! A teraz jedziemy wreszcie na urlop!
W trakcie dwugodzinnego przelotu na lotnisko, cała ekipa zdążyła się już zżyć ze sobą i zaplanować każdy dzień wspólnego urlopu. Transportowiec osiadł lekko na opustoszałym o tej późnej porze lotnisku. W hali odlotów Squo podeszła do informacji, chcąc dowiedzieć się o terminie najbliższego odlotu promu.
– Dobry wieczór, nazywam się Squo Tanara, chciałabym odebrać bilety na przelot do Karniru.
Recepcjonistka popatrzyła na nią szerokimi oczami.
- Pani sobie jaja robi, czy jak?!
- Jakie jaja? Miałam odebrać bilety dla moich żołnierzy, osobisty rozkaz cesarza...
- Rozkaz się zmienił, nie możecie lecieć do Karniru.
- Jak nie możemy?! To jakaś pomyłka chyba!
- Proszę się uspokoić pani pułkownik. Już kojarzę, to pani była dowódcą zaatakowanego przez Legion Ciemności oddziału. Rozumiem, że nie miała pani jak się dowiedzieć...
- Dowiedzieć o czym?!
- Miasto Karnir, tak samo jak metropolie Mesif, Trakka, i kilka innych mniejszych miast, już nie istnieją... Zniknęły z powierzchni Wenus wraz z dziewięcioma miliardami istnień. Mamy wojnę pani Kapitan i teraz każdy zastanawia się, gdzie znowu udeżą.
- Jaką wojnę?! Kto uderzy?! Przecież mamy sojusz z resztą korporacji!
W tym momencie do hali odlotów weszły cztery ubrane w jednakowe garnitury osoby, które zatrzymały się przy pozostałych pięciu osobach z oddziałów. Jeden z mężczyzn podszedł do stojącej Squo.
Pani pułkownik, jestem porucznik Sigmar. Mam rozkaz odwieźć panią i pani żołnierzy do pałacu Lady Romanov na obiecany urlop, ale również przygotować do przeszkolenia. Decyzją Sztabu Kryzysowego, ma pani zostać głównodowodzącą nowo powstałych oddziałów do walki z Legionem Ciemności. Szczegółów dowiecie się na miejscu od Lady Romanov.
Pułkownik nie miała wyjścia, jednak obiecała sobie, że w żaden sposób nie okaże słabości w towarzystwie tych mężczyzn. I chociaż ogarniała ją panika i rozpacz z powodu napływu takiej ilości druzgocących informacji, po tygodniu urlopu i trzech tygodniach szkolenia w górskiej posiadłości Lady Romanov, Pułkownik Squo została mianowana majorem nowych, o wiele lepiej przeszkolonych i bardziej zabójczych oddziałów. Od tego dnia stała na czele trzydziestu tysięcy fanatycznych w wierze, Wenusiańskich Zabójców.
cdn.
/Ostrzeżenie - za przeklinanie. Z posta usunąłem przekleństwa, aby nie było żadnych problemów. Pozdrawiam, Assaoth
_________________ Praca nauczyła mnie wielu rzeczy, między innymi tego że honor należy zostawić dla przyjaciół - wrogom strzelaj w plecy, bo inaczej oni cię zastrzelą...
Squirrel POWER
Ostatnio zmieniony przez Assaoth 2009-06-23, 21:23, w całości zmieniany 2 razy
Planeta: Mars
Korporacja: Capitol
Zespół badań nad nowymi technologiami, laboratoria korporacji Capitolu.
Jarra po raz kolejny z studiował nad raportem przekazanym mu z Sekcji 5. Siedział nad tymi kilkunastoma stronami od sześciu godzin, jednak wyniki badań mówiły same za siebie. Zaburzenia na poziomie produkcji nowego procesora jasno wskazywały na to, że projekt warty pięćdziesiąt milionów dolarów zakończył się fiaskiem. Szef zespołu powoli zaczynał oswajać się z myślą, że pora zacząć się pakować. Wiedział doskonale, że niepowodzenie w prowadzonych badaniach jest równoznaczne nie tylko z utratą pracy, ale również z „wilczym biletem”. Rzucił ze złością studiowanym raportem, którego kartki rozsypały się po pokoju w nieładzie.
”Myśl Jarra, w końcu od tego masz mózg, żeby znaleźć wyjście z tej sytuacji...”
Otworzył barek i nalał sobie syntetycznej whiski, stwierdziając po raz kolejny, że nie cierpi tej nędznej namiastki prawdziwego alkoholu. Po upiciu kilku łyków i nie znalezieniu rozwiązania swojego problemu, z wściekłością rzucił szklankę o ścianę. Huk rozbijanego szkła odbił się w jego uszach.
”Skończysz jak ta szklanka durniu...”
Drzwi jego pokoju uchyliły się powoli, a w wejściu stanął jego zastępca, zaniepokojony hałasem.
- Coś się stało szefie?
- Nic takiego Mef, po prostu wypadła mi szklanka z ręki.
Zastępca spojrzał na plamę na ścianie, po czym wszedł do pokoju i zamknął drzwi za sobą.
- Dobra Jarra, co jest?
- A co ma być? Badania spełzły na niczym, zwijamy firmę i pakujemy się
- A to niby czemu? Przecież jesteśmy już na samym końcu, lada dzień powinniśmy opracować procesory neuronowe...
- Gówno nie procesory! Zobacz sobie na raport. Mamy poważny problem, którego nie jesteśmy w stanie ominąć, a korporacja żąda wyników. Nie mamy nic, czym moglibyśmy się pochwalić, a szefostwo nie da nam więcej funduszy, bo pakują wszystko w wojsko.
Mefisto pozbierał leżące kartki i spojrzał na raport, po chwili jego mina rozjaśniła się szerokim uśmiechem.
- Jarra, nie chcę nic mówić, ale ten błąd możemy zamienić na odkrycie stulecia... Spójrz jeszcze raz, ale nie próbuj wyeliminować tego błędu, tylko zastanów się, o czym on świadczy.
- Wierz mi, siedziałem nad tym raportem sześć godzin, tam nie ma nic poza naszymi raportami o zwolnienie.
- Tak? A powiedz mi, co wskazują te anomalie w aktywności procesorów?
- To, że nie są to jednolite procesy, aktywność neuronów w systemie jest zbyt wysoka... Jasna cholera! Że też tego nie zobaczyłem!
Szef i jego zastępca zaczęli wspólnie analizować raport. Ich oczy błyszczały, jakby odkryli Eldorado, co w gruncie rzeczy nie mijało się zbytnio z prawdą. Po chwili jednak, Mefisto przestał się uśmiechać.
- Jar, nie wzięliśmy jednego pod uwagę. To co odkryliśmy, jest zakazane przez Bractwo, a wszelkie próby działania w tym kierunku są karane śmiercią. Masz rację, musimy spalić te akta jak najszybciej i modlić się, żebyśmy uszli z życiem
- Moment, przecież już znaleźliśmy wyjście z sytuacji, może jednak korporacja zgodzi się na dalsze badania...
- I narazi na otwarty atak ze strony tych fanatyków? Zapomnij, prędzej spalą całe laboratorium z nami włącznie, jako siedlisko herezji.
- To co robimy? Bieda i życie, czy kombinujemy dalej?
- A co wykombinujesz? Niby skąd mielibyśmy wziąć taką siłę militarną i fundusze, żeby oprzeć się Bractwu i dalej prowadzić badania?
- A kto powiedział, że musimy ujawniać ten raport.
Jarra szybko wstukał numer telefonu i wezwał do siebie księgowego, który pojawił się w ciągu kilku minut.
- Niech pan nam powie, jaki jest obecnie stan finansowy naszego Zespołu?
- Mamy w zapasie 3 miliony dolarów, jednak jeszcze nie wypłaciliśmy pensji naszym pracownikom, więc praktycznie mamy 2,5 miliona.
- Czy jest pan w stanie zaoszczędzić jakieś kwoty?
Księgowy spojrzał na Jarrę i Mefista jakby oceniał ich wiarygodność. Poprosił o pozwolenie wyjścia, po kilku minutach wrócił z grubą niebieską teczką. Jego wzrok trafił na pierwsze strony leżącego raportu z zapisanym na nim symbolem „SI”. Blady jak ściana księgowy spojrzał na kierownictwo, po czym zaczerpnął głęboki wdech. Wypuszczając ze świstem powietrze podjął decyzję.
- Jak Pana dobrze rozumiem, chodzi o sfałszowanie analizy zapotrzebowania pieniężnego, tak?
- Niech się pan tym nie interesuje zbytnio, ta wiedza może pana życie kosztować.
- Po tym, co zauważyłem na pierwszej stronie raportu, nie mam szans w starciu z najgorszym nawet mistykiem Bractwa w czasie przesłuchania. Proszę o wyjaśnienie mi sprawy, bo teraz nie ma już dla mnie nadziei, więc z całym szacunkiem dla panów, proszę mnie dołączyć do drużyny, bo nie chcę skończyć w okopach... Jako zastępstwo worka z piaskiem.
Jarra z Mefem wymienili się spojrzeniami, po czym bezgłośnie uznali się wtajemniczyć tego człowieka.
- Dobrze, zatem powiem panu, że nasz Zespół stoi na progu likwidacji. Ten raport, który pan ma przed oczami, to wyrok śmierci za herezję, więc albo coś z tym zrobimy, albo wspólnie będziemy ochraniać przed pociskami piechotę okopową Capitolu.
Mężczyzna szybko, lecz skrupulatnie przewertował raport. Kiedy odłożył kartki, na jego ustach pojawiło się coś jakby cień uśmiechu.
- Niestety, nie jestem w stanie wypracować tak wielkich sum pieniędzy, fałszując dokumentację finansową.
- O jak wielkiej kwocie pan mówi?
- W grę wchodzi co najmniej pół miliarda. Inaczej nie uda nam się wprowadzić nawet prototypu tej... maszyny.
- No to witajcie okopy...
- A czy ja powiedziałem, że nie ma nadziei? Jest jeden sposób i to bardzo ryzykowny, jednak w tej sytuacji chyba nie mamy nic do stracenia.
- Słucham, proszę mówić.
- Jak wiadomo, korporacja nie wyłoży takiej sumy na jakieś głupie badania, a już na pewno nie na badania w tym zakresie. Pozostaje nam wziąć sobie te pieniądze...
- Jak wziąć? Przecież to nierealne!
- Realne i nawet nie takie trudne, wystarczy trochę manipulacji na giełdzie, jednak jest to czasochłonny proces. Potrzebuję miesiąca.
- Czy jest pan w stanie zagwarantować, że uda nam się coś takiego?
- Panie kierowniku, nie na darmo zrobiłem studia informatyczne. Pozostaje jednak kwestia późniejszego ścigania nas, kiedy cała sprawa wyjdzie na jaw. A to jestem w stanie zagwarantować.
- Dobrze, skoro nie mamy nic do stracenia ponad życie, to niech pan opracuje odpowiedni raport dla korporacji, a my zastanowimy się nad pozostałymi problemami.
*****************************************
Trzy tygodnie później
Jarra po raz kolejny przeglądał wyniki badań prowadzonych równolegle z oficjalnymi pracami na neuronowymi procesorami. Mefisto zajmował się wyszukiwaniem placówek badawczych, jak najbardziej oddalonych od wpływów Capitolu. Jak do tej pory, na jednym z astreroidów Imperialu znalazł jedynie działkę o powierzchni 300 km kwadratowych, wystawioną na sprzedaż po zniszczeniu tamtejszego centrum badawczego. W pewnym momencie Jarra nie wytrzymał.
Gdzie jest ten cholerny księgowy?! Miał tutaj być godzinę temu!
Jak na zawołanie, do pokoju wszedł bez pukania wymieniony mężczyzna. Cały był rozdygotany. Bez słowa przeprosin, rozpoczął swój wylewny monolog.
- Nasze działania na giełdzie jak do tej pory nie zostały wykryte. Udało mi się również włamać na konta korporacji Capitol i Bauchaus. W związku z tym pozwoliłem sobie za zakupienie działki znalezionej przez pana Mefistotelesa... Jednak suma zdefraudowanej kwoty jest taka, że za podwójną stawkę wykupiłem również cztery sąsiadujące obszary, obecnie dysponujemy powierzchnią ponad 3000 km kwadratowych, na których już ruszyły prace budowlane. Za 6 godzin możemy wprowadzać się na swoją domenę!
- Co? Przecież posiadanie takich obszarów jest nielegalne! W coś ty nas wpierdzielił człowieku?!
- Spokojnie Jarra, wszystko jest legalne pod warunkiem, że w ciągu godziny poda pan do Banku na Księżycu numer konta naszej nowej korporacji.
- Nowego czego?!
- Korporacji, dobrze słyszałeś. Wyniki naszych spekulacji na giełdzie nie są już tak ważne, chociaż jak wiadomo, pieniędzy nigdy za wiele. Już teraz w świetle prawa, na podstawie posiadanego kapitału i obszaru pod naszym wpływem, nabyliśmy miano korporacji. Jak tylko podasz nazwę korporacji, przestajemy podlegać Capitolowi!
Jarra nie obraził się za to spoufalenie księgowego, już jakiś czas temu uświadomił sobie, że współpracuje z geniuszem.
- Jestem pod wielkim wrażeniem. Jednak w całym tym zamieszaniu do tej pory nie wiem, jak ma na imię geniusz finansowy, z którym tak świetnie współpracujemy.
- Czy to ważne? Jako obywatel Capitolu narodowości słowiańskiej, nie zasłużyłem nawet na otrzymanie normalnego imienia. Mój numer identyfikacyjny to 1111PL, chociaż moi znajomi mówią mi Master w związku z moimi zdolnościami do hackowania. Powiem więcej, za to, że korporacja nie uznała mojego narodu za godny posiadania imion, nienawidzę Capitolu i z radością zmienię swoją przynależność.
- Więc masterze1111PL witamy w ścisłej czołówce dowództwa nowej korporacji o nazwie „Cybertronic”!
Mówiąc to, Jarra rozlał do trzech szklanej oryginalnego „Stock’a 80”, kupionego za pieniądze oszukanej korporacji.
- Witam w załodze jako wspólnika. My z Mefem też mamy dobre wiadomości, nasz projekt sztucznej inteligencji został ukończony, jutro na własnym terenie ruszy produkcja własnych oddziałów. Jako pierwsze powstaną szeregi szaserów, mamy też prototyp TA-6000, samobieżnego transportera bojowego.
- Czyli wszystko idzie jak po maśle, a w okopach za worki z piaskiem będą robić żołnierze Capitolu! Panowie, za nową korporację!
Kilka godzin później, w nowej placówce korporacji „Cybertronic” na pasie asteroid.
- Jarra, Mefisto! Chodźcie tu szybko! Mam coś na topie!
- Co się stało Master? Masz wyniki z giełdy?
- Mam, to mało powiedziane! W ostatnich minutach udało mi się włamać do systemu i pozamieniać kilka zer...
- Jaki kapitał?
- Otwórz whiski Jarra. Obecnie posiadamy 30% akcji Ganimedesa, 28% Marsa i 43% Wenus. Panowie, nasz kapitał wynosi równowartość środków Imperialu i Mishimy razem wziętych! Właśnie jesteśmy nie tylko świadkami, ale przede wszystkim twórcami nowej megakorporacji... Jako jeden z współtwórców, informuję was również, że wykradliśmy technologię łazików Hurricane z Imperialu. Po wprowadzeniu kilku ulepszeń i wyposażeniu w SI, powstała najbardziej zabójcza maszyna w Układzie Słonecznym
Mówiąc te słowa, Master szybko wklepał w klawiaturę kilka poleceń, a oczom Mefista i Jarry ukazał się schemat kroczącej jednostki, wyposażonej w CKM i wyrzutnię rakiet na kadłubie, natomiast zamiast ramion posiadającej ręczną piłę diamentową i lekki karabin szturmowy.
- Co to jest?
- Mamy już wyprodukowane pierwsze dziesięć modeli. Ze względu na wszechstronność na linii frontu, nazwałem tą jednostkę „Eradicator”.
_________________ Praca nauczyła mnie wielu rzeczy, między innymi tego że honor należy zostawić dla przyjaciół - wrogom strzelaj w plecy, bo inaczej oni cię zastrzelą...
Planeta: Mars
Stolica Capitolu, New Washinghton
Slumsy na przedmieściu
- Dajcie spokój chłopaki, tylko przechodziłem tędy.
-Jasne że damy ci spokój kmiotku, tylko opłatę za przejście dawaj. To nasz teren.
- Nie mam żadnej kasy przy sobie, więc zawrócę i pójdę inną drogą.
- Gówno, nie inną drogą, wszedłeś na nasz teren kmiocie, a skoro nie masz czym zapłacić, to obijemy ci mordę, żebyś na następny raz chodził z pieniędzmi przy sobie.
To mówiąc, barczysty herszt kilkuosobowej bandy zamachnął się pałką na Shikamaru. Wyprowadzony cios nie dosięgnął jednak celu, a osiłek upadł na ziemię trzymając się za trafiony żołądek. Pozostali członkowie gangu ruszyli w stronę Jacka.
Skoro tak chcecie... No cóż, dawno nikogo porządnie nie obiłem
Pomimo liczebnej przewagi, czterech agresorów w kilka sekund podzieliło los swojego herszta. Nad nimi górował uśmiechnięty brunet krępej postawy. Nawet go nie drasnęli, żaden z tych wypalonych przez kokainę degeneratów nie mógł się równać w walce wręcz z Jackiem, który od małego uwielbiał burdy i kiedy tylko mógł, trenował na dachu jednego z opuszczonych budynków w jego dzielnicy. Teraz, po latach treningu Shikamaru był w szczytowej formie i z radością prowokował gangi z sąsiednich dzielnic. Jeden z leżących wyciągnął z kieszeni kurtki pistolet i skierował go w stronę Jacka.
- Zasłużyłeś na kulkę panie Bruce, nie trzeba było wychodzić spod cycka mamusi!
- Podnosisz stawkę palancie, zwłaszcza przyczepiając się do mojej matki... I popełniłeś poważny błąd, stoję za blisko.
Już w połowie swojej wypowiedzi Shikamaru wsłuchiwał się uważnie w chrzęst skręcanego karku przeciwnika. Teraz znowu opanowała go żądza krwi, jednak jeszcze nigdy nie była ona tak silna. Odgłos strzałów odbił się echem pomiędzy budynkami. Shikamaru miał to gdzieś. Odrzucił broń i udał się z powrotem do domu.
******************************
Wieczorny spokój Shikamaru został brutalnie zakłócony przez wyważane drzwi jego klitki. Cztery mundury bez ostrzeżenia wyważyły stare drzwi, po czym błyskawicznie zajęły pozycje w pomieszczeniu.
- Policja Capitolu, sierżant Palladis. Jesteś zatrzymany za zabójstwo czterech osób. Masz prawo odmówić odpowiedzi na jakiekolwiek pytania, możesz wykonać jeden telefon do rodziny, zanim wykonamy wyrok śmierci...
W tym właśnie momencie do pomieszczenia Jacka wtargnęły jeszcze cztery osoby. Ci jednak, w przeciwieństwie do Policjantów, byli zamaskowani i nic nie mówili. Pierwsze dwa strzały powaliły na ziemię dwóch funkcjonariuszy, kapitan wraz z ocalałym kolegą zdążyła podnieść ręce nad głowę, jako symbol poddania się. Przeciwnik jednak nie brał jeńców, trzy postacie w kominiarkach wyszły poza pokój Shikamaru, a ostatni, nie zdejmując palca ze spustu, szybkim ruchem zdjął kominiarkę.
- I co palancie? Myślisz, że możesz sobie ot tak wejść do mojej dzielnicy i zabijać moich braci? Więc posłuchaj mnie uważnie, najpierw przestrzelę Ci kolana, a potem zastanowię się, w jaki sposób zakończyć Twój marny żywot, ale nie będę się z tym śpieszyć.
- Nie wiem, kim jesteście, ale zastrzeliliście Policjantów, będzie was ścigać cała jednostka skurwiele....
- Zamknij pysk paniusiu, jako koleżanka tego tutaj też podzielisz jego los, więc nie masz zbyt mocnych argumentów na swoją obronę.
Jack spojrzał na zmieniającą kolory twarz panią sierżant. W sumie była całkiem niezłą dziewczyną o zgrabnych nogach i obciętych krótko, blond włosach. Było mu jej żal, bo w gruncie rzeczy nie była niczemu winna przecież. Co innego, zabijać członków gangów, którzy sami się o to proszą, a zupełnie inaczej ma się kwestia pozbawienia życia takiej laski, która tylko wykonuje swoją pracę. Shikamaru zrobił krok w kierunku napastnika i stanął przed dziewczyną.
- Na diabła ci jej śmierć? Masz mnie, a ją wypuść.
- I co jeszcze? Widziała już moją twarz, więc i tak zginie.
- Nie powiesz mi chyba, że nie potrafisz ukryć się przed byle psami?
Kolejne dwa kroki, jeszcze tylko kilkanaście centymetrów odległości.
- Posłuchaj mnie, możesz ją przelecieć póki jest jeszcze ciepła, fajna laska z niej.
- Co ty kuźwa kombinujesz panie Bruce?!
- Nic, sam bym ją z chęcią bzyknął, chyba mam prawo do ostatniego życzenia?
- Chłopaki słyszeliście? Ten palant Bruce ma jeszcze jakieś życzenia przed śmiercią. Co za...
Mężczyzna z bronią w ręce popełnił ten sam błąd, co jego poprzednik. Pozwolił, żeby Shikamaru zrobił jeszcze dwa kroki... W tym momencie kolejne wydarzenia potoczyły się już błyskawicznie. Shikamaru prostą dźwignią nadgarstkową wytrącił broń z ręki napastnika, którą złapał w locie i rzucił blond sierżantowi, w międzyczasie szybkim ruchem pozbawiając napastnika życia. Chrzęst łamanych kręgów szyjnych zgrał się z hukiem wystrzału. To sierżant Palladis zlikwidowała biegnącego mężczyznę. Shikamaru nie zdążył uskoczyć przed kolejnym napastnikiem, nagle poczuł ból w obojczyku i osunął się na ziemię, trzymając się za krwawiące miejsce. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał przed utratą przytomności, to Palladis strzelającą w kierunku kolejnego mężczyzny.
**********************
Obudził się na szpitalnym łóżku, obok niego siedział ubrany w czarny garnitur mężczyzna, który świdrował Jacka beznamiętnym wzrokiem.
Wreszcie się obudziłeś Jacku.
- Kim jesteś i gdzie ja jestem?
- Jesteś w szpitalu, a na sąsiednim łóżku leży sierżant Palladis, która uratowała ci życie.
- A od kiedy to mordercy leżą razem z policjantami, którzy przyszli ich zabić?
- Od kiedy policjanci dali dupy i pozwolili zabić swoich współpracowników. Posłuchaj Jack, teraz jedziecie na jednym wózku, obydwoje oficjalnie nie żyjecie...
- Ale skoro żyję, to znaczy że masz do mnie jakiś interes, panie...
- Azdrubal
- Panie Azdrubal. Więc czego chcesz ode mnie panie Azdrubal, że pozostawiłeś mnie przy życiu?
- Chcę żebyś oficjalnie pozostał martwy, tak samo jak ta blondyna leżąca obok.
- Nie kumam za bardzo.
- Jeśli się nie zgodzisz, zostaniesz wcielony w szeregi wolnych marines. Jeśli natomiast Twoja lub Palladis odpowiedź będzie odmowna, jestem upoważniony do wykonania wyroku śmierci na miejscu, po prostu wstrzyknę wam do kroplówki metaistre i umrzecie w ciągu dziesięciu minut. Więc panie Shikamaru, w twoim interesie leży, żeby się zgodziła. Chcę mieć was oboje, najlepiej w jednym oddziale.
Po skończeniu swojego monologu, Azdrubal wyszedł spokojnym krokiem, a w drzwiach błyskawicznie pojawił się barczysty strażnik, uzbrojony w paralizator. Z korytarza dał się słyszeć jeszcze donośny głos człowieka w garniturze.
- I nawet nie myśl o ucieczce bo gwarantuję ci, że Ghoetejos szkolił się w zabijaniu o wiele dłużej od was razem wziętych.
Tego samego wieczoru Palladis obudziła się, co oznajmiła przeciągłym jękiem i rzucaniem wiązanki przekleństw pod adresem swoich ran, lekarzy i wszystkiego dookoła.
Wtedy Shikamaru opowiedział jej o propozycji złożonej przez Azdrubala i o tym, w jakiej sytuacji obecnie się znajdują.
Więc pozostaje nam oficjalnie umrzeć i nie dać się zabić na linii frontu, tak. No to w pytę jeża, ale chyba nie mamy wyboru. Ale skoro już tutaj leżymy razem, to może odpowiesz mi na pytanie, dlaczego rzuciłeś mi wtedy broń? Mogłam zabić i ciebie.
- W pojedynkę nie mielibyśmy szans i tyle.
- Tylko dlatego Jacku?
- A za kogo Ty mnie masz? Myślisz, że jak zabijam to ścierwo w mojej dzielnicy, to już jestem rzeźnik na maksa?! Otóż wyobraź sobie, że miałem wyrzuty sumienia, bo co innego zabić kokainowego półgłówka, a co innego bezsensowna śmierć niewinnej osoby.
Palladis nic nie odpowiedziała, przymknęła tylko oczy i wydawać by się mogło, że śpi. Jednak o tym, że dziewczyna nie spała, świadczyła pojedyncza łza, spływająca po jej policzku.
” a miałam wyjść za miesiąc...”
*********************************
-Shikamaru z lewej i zapora ogniowa! Pal łeb między kolana i zapierdzielaj pod ścianę! Sigmar schowaj te swoje cholerne mięśnie, bo ci je zaraz odstrzelą! Co tak powoli?! Moja matka szybciej biega! Jazda z tym wsparciem, bo nam do reszty piechotę zmielą!
Palladis i Shikamaru dawali z siebie wszystko, jednak trzecia godzina walki, mającej na celu odparcie Legionu z rogatek miasta, zwłaszcza we współpracy z żółtodziobami piechoty, zaczynała ich po prostu męczyć. Kolejne wyskoki na teren wroga i jednoczesne osłanianie piechoty nie przynosiły większych efektów. Sytuacja na froncie była wyrównana. Azdrubal odbezpieczył granat odłamkowy, który celnym rzutem posłał między Nekromutantów Legionu. Kątem oka dostrzegł swoje nowe nabytki.
„Tym świrom naprawdę podoba się ta robota.”
- Wiara, przegrupować się w klin i spuszczamy manto tym niedorobom! Jazda!
- Azd, u mnie krucho z amunicją. Zmieniam na M-50.
- Jack, to trzymaj się blisko Pal, chroń tą swoją ślicznotkę, co?!
- Przyjął!
Jack i Palladis osłaniając się nawzajem przebijali się do kolejnego załomu. Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy i zrozumiały bez słów. Obydwoje zarzucili swoje karabiny na plecy i jednym skokiem pokonali niewielki murek. Klucząc i unikając kul, zbliżali się coraz bardziej do dowodzącego grupą Centuriona. Azdrubal złapał się na tym, że uwielbia patrzyć na taniec śmierci w wykonaniu kochanków. Ich żądza krwi objawiała się niewysłowioną wprost radością walki, z uśmiechem na twarzach biegli w kierunku wybranego celu.
Wszyscy wsparcie dla naszej parki, już!
Shikamaru w locie wydobył swoją maczetę, unikając ciosu Centuriona przetoczył się pod jego nogami, podcinając przy okazji łydkę przeciwnika. W mgnieniu oka odwracając się, zobaczył jak Centurion bierze zamach na nadbiegającą Palladis, zupełnie jakby nie zauważył zadanej mu rany. Shikamaru całym ciałem pchnął przeciwnika w kierunku nadbiegającej właśnie dziewczyny. Centurion stracił równowagę i upadłby, gdyby nie tkwiące w jego klatce piersiowej i głowie, dwa elektryczne ostrza, należące do Pal.
Dziewczyna w momencie zatopienia swoich noży w przeciwniku, wykorzystała siłę odśrodkową i odepchnęła się nogami od martwego, ale jeszcze stojącego ciała.
Ciężko dysząc, rozejrzeli się wokoło. Zgodnie z opracowaną już metodą, po zabiciu Centuriona, reszta ożywieńców zamarła w bezruchu, gdyż ich dowódca przestał wysyłać telepatyczne rozkazy tym bezmózgim ciałom. Kilka kroków dalej, Azdrubal spokojnie rozcinał kolejnego ożywieńca swoim chainripperem. Na placu boju zaległa nagła cisza, gdyż żaden z żołnierzy nie wysilał się na strzelanie ze swojej broni, a jedynie sumiennie rozczłonkowywał kolejnych zombiaków białą bronią.
Nagle Shikamaru, Pal i kilku innych marines odczuło dziwne zawirowanie powietrza, a zaraz za nim ziemia nieopodal zagotowała. Nekromutanci w tej samej chwili z powrotem zaczęli strzelać z niesłychaną furią do zaskoczonych żołnierzy. Inny oddział piechoty został po prostu pochłonięty przez szalejący pod ich stopami grunt. Kilku żołnierzy piechoty zaczęło nagle krzyczeć niezrozumiałym języku jakieś plugawe słowa nienawiści, otwierając jednocześnie ogień do swoich towarzyszy. Shikamaru bez słowa przewrócił Palladis na brzuch, dzięki czemu obydwoje uniknęli ognia z ciężkiego karabinu jednego z piechociarzy. Nie podnosząc się z ziemi, doczołgali się do murku, który przed chwilą przeskakiwali. Trzymając dziewczynę dociśniętą do ziemi, Jack nieznacznie podniósł głowę oceniając sytuację. Ich oddział został zdziesiątkowany w mgnieniu oka, jedyna zwarta grupa z Azdrubalem na czele prowadziła zaciekłą wymianę ognia spomiędzy pobliskich okopów.
Jack zobaczył, jednak nie mógł uwierzyć. Nekromutanci atakowali wspólnie z żołnierzami Capitolu, wspólnie strzelając do niewielkiej grupki ocalałych żołnierzy pod dowództwem Azda.
”To niemożliwe! Co jest grane do cholery?!”
W tym momencie za załomu budynku wyłonił się T-52 „Grizzli”. Załoga czołgu nie zawracała sobie głowy zadawaniem pytań, strzelali na równi do nekromutantów i idących razem z nimi żołnierzy piechoty. Potężne działko przeciwpancerne maszyny również nie stygło, strzelając w równych odstępach w ściany budynków, znajdujące się w pobliżu wrażych oddziałów. Pojawienie się czołgu po raz kolejny odwróciło sytuację na froncie. Azdrubal wraz z garstką ocalałych dołączył do Jacka i Pal.
Tego, to jeszcze moje oczy nie widziały, orientujecie się cokolwiek w tym całym burdelu?
Milczenie marines nie było pocieszeniem dla porucznika. W pewnym momencie czołg przestał strzelać do zombiaków, a jego powoli obracająca się w kierunku oddziału Azdrubala głowica świadczyła tylko o jednym...
- W nogi!
Cały oddział rozpierzchł się niczym sarny na łące. Żołnierze rozdzielili się w kilkuosobowe grupki i ostrzeliwując na oślep swoje tyły, rozbiegli się w różnych kierunkach. Azd, Shikamaru i Palladis biegli w kierunku kolejnego, solidnego z wyglądu, budynku. Azdrubal w międzyczasie krzyczał coś przez stację. Kiedy od betonowej zasłony dzieliły ich tylko kroki, zobaczyli nowego dowódcę Legionu, który biegł w ich kierunku. Ziemia drżała pod ciężarem kroków istoty – grupa Azdrubala stanęła naprzeciw najpotężniejszego wroga w oddziałach Legionu. Biegnący nefaryta jakby nie zauważał próbujących zagrodzić mu drogę kilku żołnierzy piechoty, wbijając się w nich niczym masywny taran w spróchniałe drzwi i odrzucając martwe ciała jednym uderzeniem swojego miecza. Nefaryta, jeden z generałów Apostoła Wojny Alaghaja Przebiegłego i uśmiechem na swym straszliwym obliczu skierował karabin w kierunku marines. Shikamaru rzucając się na ziemię otworzył ogień do przeciwnika, jednak kule zdawały się nie wywierać żadnego wrażenia na istocie. Strzelając wściekle, Shikamaru modlił się o swój CKM, który porzucił zaledwie kilkanaście minut wcześniej. Marines przylepili się do ściany budynku, co chwilę tylko pochylając głowy przed kolejnymi seriami pocisków i zamykając oczy przed sypiącymi się kawałkami tynku. Nagle odgłos strzałów ucichł, a ziemia pod ich stopami zaczęła zmieniać swoją postać na bulgoczące błoto.
- Na górę, do okna!
Wskakując do parterowego pomieszczenia czuli jak ich ręce parzy ulegająca przemianie ściana. Porucznik Azdrubal, z trudem łapiąc oddech spojrzał w kierunku żołnierzy.
- No to mamy zajebisty problem. Jakieś pomysły?
- Módlmy się?
Jack z troską spojrzał na Palladis, jednak wyglądało na to, że dziewczynie poza zadyszką nic nie dolega. Uspokoiwszy się trochę, rozejrzał się po pomieszczeniu.
- Słuchajcie, ja proponuję wyjść na dach tego budynku i z góry spróbować ostrzelać to trzymetrowe gówno, mając jednocześnie nadzieję że jego magia nie działa wzwyż.
- Zawsze to jakiś pomysł, idziemy
Z pomieszczenia w którym się znajdowali, prowadziły na górę proste betonowe schody. Trójka marines poruszała się najciszej jak potrafiła. Ostrożnie, osłaniając się i sprawdzając szybko każdy kąt. Kiedy dotarli na dach i spojrzeli w niebo, zobaczyli jak szalejąca na nim burza strąca właśnie Apacha H-10B. Traifony piorunem śmigłowiec powoli kołując, z hukiem uderzył w sąsiedni budynek. Samo niebo przybrało barwę szkarłatu przecinanego co po chwilę wiązkami piorunów. W tym momencie w ich uszach dał się słyszeć basowy śmiech nefaryty.
Matko Przenajświętsza, co to jest do diabła?!
Zarówno Azdrubal, Jack jak i Pal mogli się tylko domyślać odpowiedzi, że w grę wchodzi diabelska magia Nefaryty. Stojąc na dachu piętrowego zaledwie budynku, żołnierze mimo wszystko nie poddawali się. Byli w końcu elitą korporacji Capitol.
Jack i Pal, jazda na drugi koniec dachu i stamtąd strzelacie wściekle do nefaryty, ja spróbuję ubić to bydle.
- A niby jak poruczniku?1
- Nie zadawaj pytań, tylko wykonuj rozkazy! Wykonać!
Zgięci wpół, szybko przemieścili się na wskazaną pozycję i tam czekali na rozkaz otwarcia ognia. Pal kątem oka spojrzała na niedawne pole bitwy, które teraz bardziej przypominało kazamaty tortur, niż przedmieścia Belfastu. Płonąca w wielu miejscach ziemia wrzała, jakby rozlany był na niej napalm, rowy okopowe w których do niedawna stacjonowała piechota wypełnione były po brzegi stojącą krwią, w której pływały szczątki pancerzy. Gdzieś w oddali, już niemalże na horyzoncie powstała olbrzymia wyrwa ziemna, z której wychodziła cała masa jakiegoś robactwa. Z innej, bliższej wyrwy wyłoniło się monstrualnych rozmiarów gnijące ramię szukające punktu zaczepienia, zupełnie jakby jakiś zapomniany kolos chciał wyjść ze swojego więzienia. Pal zobaczyła też trzech żołnierzy Capitolu, walczących z psami-zombie o kości swoich byłych towarzyszy.
Pal nie wytrzymała tego widoku, zwinęła się w kłębek w rogu dachu i zaczęła cicho szlochać.
Jack widząc co się dzieje, okrył dziewczynę i pocałował ją czule w czoło. Nie mógł jej winić za słabość w takiej chwili, a z jego oczu nie popłynęły łzy rozpaczy tylko dlatego, że nie umiał płakać. Drżącymi rękami oparł się ostrożnie o osłonę dachu i dał niemy znak Azdrubalowi w oczekiwaniu na rozkaz. Być może ten ostatni w jego krótkim życiu.
Azd powoli zbliżył się do granicy dachu i wychylił nieznacznie. Nefaryta właśnie rozrywał ciało jakiegoś marines, jednak było ono tak zmasakrowane, że porucznik nie był w stanie rozpoznać swojego żołnierza. Nie patrząc w stronę Jacka, powoli opuścił rękę. W momencie, kiedy położył ją na swoim chainripperze, Jack rozpoczął wściekły ostrzał z dwóch karabinów jednocześnie. Azdrubal domyślał się, że Jack zabrał karabin Palladis, która nie nadaje się w tej chwili do walki. Nie mógł spojrzeć w stronę żołnierza, nie teraz. Nefaryta zauważył strzelającego Jacka i z wrzaskiem ruszył w jego kierunku, nie zauważając Azdrubala.
”Jeszcze nie, jeszcze chwila... Wytrzymaj Azd”
Kiedy nefaryta przebiegał dokładnie pod nim, Azdrubal skoczył z chainripperem w rękach z pierwszego piętra, składając się jednocześnie do uderzenia. Wiedział, że ma tylko jedną, niewiarygodnie małą szansę. Czas w którym leciał, dłużył mu się w nieskończoność, jeszcze metr, jeszcze tylko pół metra. Jest!
Piła łańcuchowa zagłębiła się w czaszce wroga. Nefaryta zawył wściekle, jednak cios nie był śmiertelny. Potwór z całym impetem odrzucił Azdrubala na ścianę. Ciało porucznika osunęło się bezwładnie po ceglastym murze. Powoli zaczynał tracić przytomność, jednak ostatnim wysiłkiem woli uniósł swój pistolet i wymierzył w nadchodzącego potwora.
**********************
Azdrubal ocknął się w szpitalnym łóżku. Naprzeciwko niego siedział mężczyzna w garniturze. Tak samo jak kiedyś, zanim został zwerbowany do wolnych marines Capitolu.
Kto by pomyślał, że zamienimy się miejscami panie poruczniku... Witamy wśród zmarłych.
Jack Shikamaru jednak nie posiadał tego świdrującego wzroku, co porucznik Azdrubal. O parapet pobliskiego okna opierała się sierżant Palladis.
Witamy wśród zmarłych...
_________________ Praca nauczyła mnie wielu rzeczy, między innymi tego że honor należy zostawić dla przyjaciół - wrogom strzelaj w plecy, bo inaczej oni cię zastrzelą...
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum